Zimny pot oblał mnie, jeszcze zanim ruszyłem z miejsca. Na pierwszych światłach wpadłem w drgawki, a przed upływem kilometra poczułem, że powinienem zmienić bieliznę i spodnie. Wszystko dlatego, że jeżdżenie po polskich drogach wartym 2 mln zł kolosem o zwrotności pociągu Intercity jest szalenie stresujące – wymaga większego skupienia i precyzji niż operacja przeszczepu wątroby.
To tłumaczy, dlaczego milionerzy kupujący phantoma nigdy osobiście nie siadają za kierownicą, lecz zatrudniają szoferów, którzy z nadmiaru stresu umierają w wieku czterdziestu lat. Co gorsza, zmuszani są do jeżdżenia wyłącznie po mieście, bo przecież żaden szanujący się krezus nie pozwoli sobie na to, aby dystans dłuższy niż 50 km pokonać autem. W takiej sytuacji każe zawieźć się na prywatne lotnisko, gdzie czeka na niego prywatny odrzutowiec z prywatnym pilotem i zastępem prywatnych stewardes, które zamiast w służbowe mundurki odziane są w nici dentystyczne.
Tak przynajmniej przedstawia się to w amerykańskich teledyskach, których bohaterami są czarnoskórzy hip-hopowcy ubrani w śnieżnobiałe futra. Niemal zawsze występują oni na tle phantoma. Nieważne, czy należy do nich ich, czy pochodzi z wypożyczalni – grunt, że nie jest to najlepsza reklama dla Rollsa, biorąc pod uwagę jego arystokratyczne pochodzenie. Dlatego wielu biznesmenów wybrało niemieckiego maybacha, który wydał się im mniej pretensjonalny. Niestety, i oni źle zrobili, bo to nic innego jak wydłużony mercedes klasy S. Za dodatkowy metr blachy, skóry i drewna Niemcy każą sobie płacić około 1,5 mln zł więcej. Swoją drogą, jestem pełen uznania dla speców od marketingu ze Stuttgartu – potrafią sprzedać jedno auto w cenie czterech. Na szczęście w ofercie mają także cztery samochody w jednym, i to za znacznie mniejsze pieniądze.
Mam na myśli nową klasę B, którą – jeśli się uprzeć – można zakwalifikować do kilku segmentów jednocześnie. Jedni nazywają ją minivanem, inni podwyższonym hatchbackiem, znam też takich, którzy twierdzą, że to kombi. Jedno jest pewne – w przeciwieństwie do swojego poprzednika samochód ten wreszcie zasługuje na miano Mercedesa. Szefostwo firmy głośno tego nie potwierdza, ale słyszałem, że człowiek, który odpowiadał za stworzenie poprzedniej klasy B (pod względem jakości dorównywała chińskim długopisom), został publicznie rozstrzelany. Reszta pracowników – aby nie podzielić jego losu – wzięła się do roboty, i tak właśnie powstała nowa klasa B.
Reklama
Materiały użyte do wykończenia wnętrza, ich spasowanie, poczucie komfortu, płynność jazdy – wszystko to jest wreszcie iście mercedesowskie. Obiektywnie rzecz biorąc, klasa B nie jest tak prestiżowa jak jej bracia – klasy C i E – za to naprawdę imponuje przestrzenią we wnętrzu i niemal 500-litrowym bagażnikiem. W wersji B180 nie jest mistrzem sprintu spod świateł, ale odwdzięcza się średnim spalaniem na rozsądnym poziomie siedmiu litrów. I kosztuje 100 tys. zł, co w przypadku Mercedesa uznać należy za okazję stulecia. Oczywiście pochylenie się nad listą wyposażenia dodatkowego i brak umiaru mogą się skończyć rachunkiem przekraczającym 150 tys. zł, ale w standardzie dostajecie np. system pomagający zapobiegać kolizjom (gdy niebezpiecznie zbliżycie się do auta jadącego przed wami, system najpierw was ostrzeże sygnałem, a później sam wyhamuje samochód) oraz start-stop samoczynnie wyłączający silnik na skrzyżowaniach. Wszystko to sprawia, że jazda klasą B jest bezstresowa i tania. I dlatego uważam ją za lepszą od Phantoma i Maybacha.
ikona lupy />
Łukasz Bąk, zastępca kierownika działu życie gospodarcze kraj / DGP
ikona lupy />
Paris Motor Show - – Rolls-Royce Phantom Coupe. Fot: Antoine Antoniol/Bloomberg / Bloomberg