Byli chciwi i pyszni. Wywołali finansowy krach. Ale karę za grzechy poniosły płotki, przegrali także ci, którym zabrakło sprytu, by utrzymać się na wodzie, gdy fala upadłości zatapiała kolejne banki.

Uśmiechnięta, szczupła blondynka w przeciwsłonecznych okularach siedzi na leżaku i zasłania rękoma nagi biust. Obejmuje ją ubrany w szorty brunet z długim włosami. Za nimi terenowy samochód, plaża, woda oraz bezchmurne niebo. Zdjęcie z miesiąca miodowego para sama wrzuciła do sieci – niedawno wzięli ślub, przyjęcie urządzili na dachu jednego z budynków Rockefeller Center na Manhattanie. Mieszkają w wartym 4 mln dol. domu w East Hampton, a niedawno kupili za milion skromny, bo zaledwie z dwoma sypialniami, dom na Florydzie. To nie historia kolejnej pary celebrytów, ale Erin Callan, dawnej gwiazdy Wall Street, szefowej departamentu finansów banku Lehman Brothers, który upadł w październiku 2008 roku, przyspieszając wybuch kryzysu finansowego. Co się dzieje z innymi bohaterami tamtych dni?

Historia Callan jest jedną z najbardziej emocjonujących, bo choć na stanowisku szefa finansów Lehmana pracowała zaledwie pół roku, na trwałe zapisała się w historii kryzysu. Zasłynęła tym, że choć wiedziała, w jak fatalnej kondycji jest bank, zapewniała inwestorów oraz media, że wszystko jest w porządku. Jak pisze w książce „Too Big to Fail” Andrew Ross Sorkin, mówiąc o wynikach po jednym z kwartałów, 14 razy użyła słów „wspaniałe”, 24 razy „silne”, 8 razy „niesamowite”.

Tymczasem z powodu załamania się amerykańskiego rynku nieruchomości stworzona na jego bazie piramida finansowa zaczęła się sypać, czego efektem był najpierw upadek banku Bear Stearns, a kilka miesięcy po wystąpieniu Callan – w październiku 2008 roku – Lehman Brothers. Na krawędzi stanęła wówczas większość banków, w tym takie potęgi, jak Morgan Stanley czy Merill Lynch. Wszystkie handlowały papierami bez pokrycia, bo zabezpieczające je nieruchomości straciły na wartości, a ludzie nie mieli z czego spłacać kredytów. W kluczowych miesiącach 2008 roku prezesi banków wiedzieli, że w każdej chwili mogą one stracić płynność i zatonąć, dlatego wszyscy szukali ratunku dla swoich firm. A także dla samych siebie. Co porabia dziś wierchuszka tych banków, które poszły pod wodę?

Wciąż tańczymy

Reklama

Są trzy sposoby, by przetrwać w biznesie: być pierwszym, sprytniejszym lub oszukiwać – mówił John Tuld, szef chylącego się ku upadkowi banku inwestycyjnego, w filmie „Chciwość” pokazującym kulisy wybuchu kryzysu. Tulda gra Jeremy Irons, a krytycy dopatrują się w tej postaci podobieństwa do Richarda Fulda Jr., dla przyjaciół Dicka, prezesa Lehman Brothers, nazywanego „Gorylem z Wall Street”. Związany z bankiem od ponad trzech dekad Fuld nie musi się martwić o byt – przez lata kierowania instytucją zarobił w niej sumie ponad 300 mln dol. Jedna tylko z jego posiadłości, którą na wszelki wypadek przepisał na żonę, warta jest 100 mln dol.

Przesłuchujący go amerykańscy kongresmeni nie zaprzepaścili okazji, by podczas telewizyjnych relacji pytać, czy uważa, że zasługiwał na tak wysokie wynagrodzenie. Bankier uciekał od odpowiedzi w korporacyjną nowomowę: „Polityka zarobków była zgodna z interesem akcjonariuszy”. Wyłączając kwestie finansowe, nie odzyskał dawnej władzy, która liczyła się dla niego bardziej niż pieniądze. Sorkin podkreśla, że Fuld był przekonany o swojej wielkości tak bardzo, że gdy na początku 2008 roku leciał z żoną prywatnym gulfstreamem na wakacje do Azji, zapytał ówczesnego sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona: „Hank, a nie mógłbyś mi załatwić u Rosjan zgodę na przelot nad ich terytorium, byłbym parę godzin szybciej?”. Po upadku Lehmana dołączył do funduszu inwestycyjnego Matrix Advisors, który miał inwestować w szybko rozwijające się spółki. Rok później zasilił szeregi zarządu firmy brokerskiej Legend Securities. Amerykańskie media donoszą jednak, że na początku tego roku odszedł z niej i na razie nie wiadomo, czy wypłynie w innym miejscu.

Drugiej szansy szukał też numer dwa banku Lehman Brothers, najbliższy przyjaciel Fulda, formalnie prezydent firmy – Joe Gregory. O jego wystawnym trybie życia krążyły legendy: z domu na Long Island latał helikopterem do siedziby spółki na Manhattanie, należącym do banku odrzutowcem wysyłał żonę na zakupy do Paryża i Londynu. Jego zwolnienie wymusili w końcu akcjonariusze, po tym jak bank ogłosił 2,8 mld dol. straty. Stało się to niedługo przed bankructwem. – Zapewniam wam zyski od 14 lat, a wy robicie mi coś takiego? – prostetował Fuld, który nie mógł się pogodzić ze zwolnieniem przyjaciela. Gregory na razie nowej pracy nie znalazł, a życie na dotychczasowym poziomie kosztuje. Amerykańskie media ochrzciły go symbolem pychy i chciwości, bo złożył przeciwko bankowi pozew o wypłatę 233 mln dol. odprawy. Pieniędzy nie zobaczył, więc zaczął wyprzedawać majątek. Choć nie może znaleźć kupca na wartą 32,5 mln dol. posiadłość w Bridgehampton, wystawił na sprzedaż dom w Long Island, za który chce 22 mln dol.

Jimmy Cayne, były szef Bear Stearns, który po przejęciu jego banku przez JP Morgan, stracił miliard dolarów w akcjach, a CNBC nazwało go najgorszym prezesem wszech czasów, całkowicie usunął się w cień. Wiadomo jedynie, że gra w brydża. Stan O’Neal, ówczesny prezes Merrill Lynch, uchronił firmę przed podzieleniem losów Lehmana, bo zgodził się na jej przejęcie przez Bank of America, a sam załapał się na złoty spadochron o wartości 161,5 mln dol. Do biznesu na razie nie wrócił. Słuch zaginął także po Chucku Prinsie, byłym szefie Citi, który w 2007 r. zapewniał, że żaden kryzys nie grozi jego instytucji. – Tak długo, jak długo gra muzyka, musisz tańczyć. My wciąż tańczymy – przechwalał się w wywiadzie dla „FT”. Chwilę potem zaksięgował stratę w wysokości 45 mld dol.

Krótka ławka

Do biznesu próbował z kolei wrócić Adam Applegarth, szef Northern Rock, który był piątym co do wielkości bankiem na rynku kredytów hipotecznych w Wielkiej Brytanii. Po upadku kierowanej przez niego instytucji przez chwilę doradzał funduszowi private equity Apollo, ale ostatecznie zniknął z jego listy płac. Dziennik „Guardian” wytropił go: teraz doradza European Principal Fund i prowadzi własną firmę. Nieco lepiej wyszedł z tarapatów Maurice Greenberg, były szef amerykańskiego giganta ubezpieczeniowego AIG. Podczas przesłuchań przed Kongresem wyszło na jaw, że jego menedżerowie potrafili wydać aż 444 tys. dol. rocznie na takie uciechy, jak masaże, spa i golf. Dziś Greenberg, który ma 87 lat, prowadzi fundusz private equity, ale jak żaden w wyżej wymienionych nie gra w pierwszej finansowej lidze.

Niektórzy doczekali się kary. Ralph Cioffi i Matthew Tannin, którzy kierowali w Bear Stearns działem funduszy hedgingowych, zostali oskarżeni przez amerykańską SEC (odpowiednik naszej Komisji Nadzoru Finansowego) o wprowadzenie klientów w błąd, przez co inwestorzy stracili 1,6 mld dol. Obaj musieli zapłacić po 1 mln dol. grzywny. Trudno uniknąć wrażenia, że kara spotkała płotki, a nie osoby pociągające za sznurki. A patrząc na losy pozostałych bankierów, trudno nie przyznać racji Fuldowi, który wielokrotnie podkreślał, że stał się kozłem ofiarnym. Sorkin pisze, że Fuld zarzucił Paulsonowi zdradę, bo ten kazał mu ogłosić bankructwo Lehmana, podczas gdy chwilę potem jego konkurenci dostali pieniądze od amerykańskich podatników i uratowali firmy, a także posady i reputację w świecie finansów. Tak jak John Mack, były prezes Morgan Stanley. W odróżnieniu od Fulda, który jest traktowany jako persona non grata, Mack m.in. piastuje funkcję starszego doradcy w swojej dawnej firmie. Za wielkich bankierów uznani zostali Jamie Dimon, szef JP Morgan Chase, oraz Lloyd Blankfein, który umocnił podczas kryzysu Goldman Sachs. I to mimo że obaj nie uniknęli potknięć i wpadek. W przypadku Blankfeina wyszło na jaw, że wiedział o wprowadzaniu w błąd klientów, którym sprzedawał papiery dłużne bez pokrycia, ale nie widać na horyzoncie zagrożenia, które mogłoby go pozbawić stanowiska. Dimon – który określany był mianem złotego chłopca od trudnych transakcji, królem Wall Street czy bankierem ostatniej instancji – musiał się niedawno tłumaczyć przed Kongresem, gdy okazało się, że z powodu zaniedbań bank stracił na handlu derywatami 9 mld dol. – Jamie Dimon jest przegrany – krzyczał na antenie CNBC znany komentator Jim Cramer. Ale bankier nie stracił posady i nie grozi mu podzielenie losu Dicka Fulda.

Za piastującymi najwyższe funkcje menedżerami, którym włos z głowy nie spadł, życie po kryzysie – i to całkiem niezłe – zdołała sobie ułożyć cała armia bankierów, która piła szampana, gdy branża finansowa zmierzała ku przepaści. I pije go nadal. Na najwyższych szczeblach bankowości inwestycyjnej ławka jest dość krótka – jak już raz wejdzie się na pewien poziom, trudno z niego spaść. Dlatego Thomas Russo, członek zarządu Lehmana odpowiedzialny za operacje prawne, wylądował na stanowisku starszego partnera w kancelarii Patton Boggs. Z kolei członek zarządu do spraw operacyjnych Herbert McDade trafił do brytyjskiego banku Barclays, żeby pomagać w jego integracji (choć nie zagrzał tam długo miejsca). Z kolei były szef Lehmana odpowiedzialny za rynki euro europejskie i azjatyckie Jeremy Isaacs założył własny fundusz inwestycyjny JRJ Ventures.

Posada w Fed

Następca Jamesa Cayne’a z Bear Stearns, Alan Schwartz, za którego kadencji bank de facto poszedł pod wodę, jest dyrektorem wykonawczym Guggenheim Partners, globalnej firmy finansowej z Chicago. Inny menedżer tego banku Craig Verlander – który w trakcie kryzysu zarządzał działem przychodów – został prezesem Societe Generale Americas. Z kolei jego kolega zza biurka zarządza dla Deutsche Banku rynkami Ameryki Północnej. A Michael Alix, członek zarządu ds. ryzyka, który powinien był alarmować przełożonych, że bańka pęknie, tuż po upadku banku zatrudniony został – tak, to nie żarty – przez Rezerwę Federalną w Nowym Jorku, gdzie pełni funkcję starszego wiceprezydenta do spraw kontroli banków. Jego kolega Tom Marano, odpowiadający za globalny rynek kredytów hipotecznych, najpierw zajmował się tym samym w funduszu Cerberus Capital Management, a potem przeszedł do Residential Capital, gdzie jako prezes w 2011 r. zarobił ponad 8 mln dol. Davida Glasera, jednego z dwóch dyrektorów bankowości inwestycyjnej Bear Stearns, zaraz po upadku banku zatrudnił na tym samym stanowisku Bank of America.

– W tym biznesie zawsze było ten sam procent wygranych i przegranych. Szczęśliwych cwaniaków i smutnych bezrobotnych. Tłustych kotów i umierających z głodu psów. Tak, dziś więcej z nas może znaleźć się po tej złej stronie. Ale procent jednych i drugich zawsze zostaje ten sam – mówi w jednej ze scen w „Chciwości” John Tuld, uosabiający Dicka Fulda.