W szczegóły bowiem nie wnika, a szkoda. Pomysł wydaje się racjonalny. Tym bardziej że jeszcze 21 lat temu ubezpieczeniami rolników zajmował się właśnie jeden z departamentów ZUS. Kasa Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych jako zupełnie oddzielna instytucja powstała dopiero w 1991 r., w czasach, w co dziś trudno uwierzyć, gdy za budżet odpowiadał wicepremier Leszek Balcerowicz.

Pod hasłem, że rolnicy stali się największymi ofiarami transformacji, zaczęto budować system coraz większych przywilejów. Najpierw więc bez żadnych argumentów merytorycznych nadzór nad KRUS przekazano ministrowi rolnictwa. ZUS, co logiczne, kontroluje minister pracy. Oba systemy ubezpieczeniowe zaczęły się coraz bardziej rozjeżdżać. Nie tylko dlatego że do emerytur rolniczych państwo dopłaca ponad 90 proc., czyli około 16 mld zł rocznie. Także dlatego że oba systemy, dotyczące obywateli jednego kraju, zaczęły się kierować odmienną logiką. ZUS zaczęto reformować, KRUS – coraz bardziej psuć. Zawsze wtedy gdy PSL był członkiem koalicji rządzącej. Najpierw w 1994 r. otwarto furtkę dla coraz większych przekrętów. To wtedy każdy, kto mógł, kupował hektar ziemi, bo to umożliwiało wyjście z systemu ZUS i przeniesienie się do bardziej korzystnego KRUS, gdzie na przyszłą emeryturę płaci się o wiele niższe składki. Takimi pseudorolnikami zostało wtedy wielu drobnych przedsiębiorców, z taksówkarzami z niektórymi artystami na czele. Przepis bowiem mówił, że bez względu na wysokość dochodów osiąganych z innego rodzaju działalności posiadacz choćby jednego hektara gruntów rolnych może być ubezpieczony w KRUS. Potem przez lata system uszczelniano, żeby z przywileju mogli korzystać jedynie rolnicy. Mimo że emerytury rolnicze są w lwiej części finansowane przez podatników nierolników, KRUS jako instytucja jest o wiele bardziej rozrzutna niż ZUS. Nic dziwnego, stosowna ustawa pozwala jej przeznaczyć na swoje własne funkcjonowanie aż 5 proc. obracanych środków, ZUS nie może wydać więcej jak 3 proc. Obrosła kilkudziesięcioosobową Radą Rolników, której merytoryczna racja bytu nawet dla takiej specjalistki od ubezpieczeń, jak prof. Aleksandra Wiktorow, jest niejasna. To raczej sposób dofinansowywania działaczy różnych organizacji rolniczych niż rzeczywista potrzeba. Płaci im się za uczestniczenie w posiedzeniach, wysyła na zagraniczne wyjazdy, hojnie dofinansowuje kolonie dla dzieci. Gdyby działalność KRUS była kontrolowana przez Ministerstwo Pracy, te wszystkie strumyczki pieniędzy musiałyby do kieszeni działaczy ludowych przestać płynąć. W ZUS takich apanaży nie ma.

Zaoszczędzić można by też na zleceniach dla lekarzy. ZUS zatrudnia ponad tysiąc lekarzy orzeczników, od których zależy przyznanie prawa do renty. Śmiało mogliby obsłużyć także klientów KRUS, który, dla odmiany, opłaca lekarzy w ramach zleceń. Z kolei kilka sanatoriów, których właścicielem jest KRUS, mogłoby przyjmować także osoby skierowane przez ZUS, który własnych sanatoriów nie prowadzi. Jest na czym zaoszczędzić, ale budowy nowego domu nie wolno zaczynać od komina. Zamiast zmiany szyldów i pieczątek trzeba najpierw wyjąć KRUS spod nadzoru ministra rolnictwa i wcielić go pod Ministerstwo Pracy. To dopiero pierwszy krok. Nie widać w koalicji rządzącej woli politycznej, by go zrobić, a następne kroki są jeszcze trudniejsze. Nic nie da łączenie dwu ubezpieczeniowych instytucji, z kompletnie różnymi systemami informatycznymi, jeśli w obecnym kształcie zostawi się oba, tak odmienne, systemy ubezpieczeń. To tu tkwi potencjalne źródło prawdziwych oszczędności.

Reforma z 1999 r. i wprowadzenie indywidualnych kont w ZUS stworzyły budżetowi perspektywę ograniczenia w przyszłości lawinowo rosnących dotacji do emerytur pracowniczych. W przypadku rolników na tę ulgę dla państwowej kasy nie ma co liczyć. Rolnicy kurczowo trzymają się karłowatych gospodarstw właśnie po to, by nie musieć zamieniać KRUS na ZUS. Nie widać, aby w dającej się przewidzieć przyszłości dotacje do KRUS mogły znacząco zmaleć. Możemy na wszystkich placówkach KRUS w całym kraju zamienić szyldy i przemalować je na ZUS. Można nawet skasować w każdej z nich stanowisko prezesa i każdego z nich zdegradować do funkcji wice. Ale miliarda, a tym bardziej dwóch się na tym nie zaoszczędzi. Trzeba zbliżać do siebie to, co kosztuje najwięcej – czyli systemy ubezpieczeniowe. Tu do zaoszczędzenia jest o wiele więcej niż miliard. Tylko nie widać koalicji, która by się na to zdecydowała. Nawet Palikot nie ma tyle odwagi.

Reklama