Z jednej strony ekonomiści i prezesi wracają z urlopów w egzotycznych krajach i muszą odbyć finalną turę rozmów na temat budżetów swoich firm na kolejny rok. Z drugiej – koniec sierpnia to tradycyjnie moment publikacji danych o PKB w pierwszej połowie roku. I początek dyskusji o projekcie najważniejszego budżetu – budżetu państwa.
Nie inaczej było oczywiście i tym razem. Choć także trochę inaczej niż przyzwyczailiśmy się w „jedynym kraju Unii Europejskiej, który po 2008 r. uniknął recesji”.
Najpierw zaskoczył GUS, a konkretnie wzrost PKB w II kwartale. Już wiosną, chociaż oddawaliśmy do użytku drogi i stadiony, a później chlebem, solą (i czymś do popicia) witaliśmy kibiców, którzy tłumnie zgromadzili się na Euro 2012, gospodarka przyhamowała, i to mocniej niż ktokolwiek się spodziewał. Skutek był łatwy do przewidzenia. „To dopiero początek”. „Będzie gorzej”. „Będzie dużo gorzej”. „Będzie tragicznie”. Takie i podobne wypowiedzi można było usłyszeć i przeczytać praktycznie wszędzie.
Gdy już mogło się zdawać, że przez chwilę złapiemy oddech, rząd zajął się projektem budżetu AD 2013. A w nim założeniami, że wzrost gospodarczy wyniesie raptem 2,2 proc., a bezrobocie urośnie do 13 proc. No, nie tego się spodziewaliśmy. Wiadomo, że Tusk z Rostowskim widzą wszystko przez różowe okulary, więc jeśli oni mówią, że PKB będzie na dwóję, to będzie... Nic nie będzie.
Reklama
Tak to przedstawiamy w mediach. A w rzeczywistości? Najlepiej zapytać „szarego Kowalskiego”. Dawniej, w czasach prawdziwych gazet, szalenie popularne były sondy, w których – dajmy na to – o ulubiony gatunek grzybów albo jakie kwiaty dawać na dzień nauczyciela pytało się pana Leszka z Gdyni, panią Anię z Bogatyni, Julkę z Rzeszowa i Damiana z Suwałk. Jak to się robiło? Ano, opowiadała mi doświadczona dziennikarka, która pewnie nieraz przeprowadziła taką ankietę, trzeba było wybrać się na Dworzec Centralny w Warszawie. Tam była cała Polska.
Teraz cała Polska, a nawet cały świat jest w Google’u. A Google potrafi powiedzieć zarówno to, co naprawdę nas interesuje, jak i to, czy rzeczywiście interesuje nas to, czym chcieliby zainteresować nas inni. Wystarczy kliknąć, wpisać hasło i już wiemy nie tylko, jak zmieniała się częstotliwość wyszukiwania danego słowa w takim czy innym kraju (a nawet w poszczególnych miastach), ale nawet jak często pojawiało się w serwisach informacyjnych.
Jak można by pomyśleć, czytając gazety, nasze największe problemy dziś to upadłości, kryzys i recesja. Google zgodzi się z nami – ale tylko częściowo.
Na pewno, jeśli chodzi o upadłości. Od połowy roku (początek bankructw „autostradowych” i „stadionowych”) mamy prawdziwy renesans wyszukiwania informacji na temat upadłości w internecie. Piszę renesans, bo pierwsza duża fala miała miejsce na przełomie 2008 i 2009 r. Trzeba nawet przyznać, że dzisiejsza – przynajmniej biorąc pod uwagę internet – jest nawet silniejsza niż tamta. I jeszcze jedno w związku z upadłością: Gdzie obawa przed nią jest największa? Jak się okazuje, przoduje rejon Tarnowa. Tak, to tam, gdzie budowa autostrady ma mocno pod górkę. Niedaleki Rzeszów jest na miejscu piątym.
O ile upadłość najwyraźniej powoduje u internautów nieco żywsze bicie serca, to kryzysu powoli przestajemy się bać. A dokładnie boimy się go najmniej od gdzieś tak połowy 2010 r. Z kolei słowo „recesja” od połowy lutego najwyraźniej w ogóle wypadło z orbity naszego zainteresowania.
To, że rzadziej czegoś szukamy w sieci, nie znaczy oczywiście, że w ogóle tego nie ma. Może po prostu uważamy, że już wszystko na ten temat wiemy. Albo, skoro kurs złotego nie robi nam dużych niespodzianek i kredyty we frankach i euro daje się spłacać, to mało nas obchodzi, czy Europejski Bank Centralny będzie skupował jakieś obligacje, czy nie. Mnie jednak odpowiada inna interpretacja: to wskazuje, że nie jest tak tragicznie, jak moglibyśmy sądzić, przeglądając czołówki gazet.
A więc – do roboty „zieloni wyspiarze”. A potem na zakupy. Od czegoś ten nasz PKB musi przecież rosnąć.