To właśnie takie przypadki trafiają do instytutów badawczych, którym rząd, po zamieszaniu wokół Centrum Zdrowia Dziecka, przypina łatkę świętych krów. I wskazuje winnych – zarządzających. Sobie resort zdrowia nie ma nic do zarzucenia. Brzmi to jednak mało przekonująco, bo w końcu instytuty podlegają właśnie jemu. To minister decyduje o tym, kto zostaje szefem takiej placówki.

Znajdując winnych – dyrektorów – chce jednak zatuszować własne błędy. A także brak pomysłu, co zrobić m.in. z Centrum Zdrowia Dziecka, Instytutem Reumatologii czy Centrum Onkologii. Bo oddzielenie działalności medycznej od naukowej to jeszcze za mało, żeby mówić o przełomie. Wieloletnie zaniedbania i przyjęcie zasady, że problemy, o których nie mówi się głośno, nie istnieją, doprowadziło do tego, że funkcjonowanie instytutów jest praktycznie niemożliwe. A stąd tylko krok do katastrofy. A przecież te jednostki nie tylko leczą. To tam powinno być zagłębie innowacyjności, badań klinicznych i naukowców. Właśnie powinno, bo niestety nie jest.

Dlaczego na tysiące pracowników tam zatrudnianych, zaledwie garstka faktycznie angażuje się w prace naukowe? Odpowiedź jest prosta – brak pieniędzy. A te, które je zdobywają, np. od firm farmaceutycznych, narażają się na zarzuty ze strony chociażby Najwyższej Izby Kontroli. Rząd powinien zrozumieć, że instytuty to nie koncerny z Doliny Krzemowej, które swój dorobek mają sprzedawać na wolnym rynku. W naukę trzeba inwestować, ale zysk nie zawsze da się łatwo przeliczyć na pieniądze.