Marek Frydrych działa w Polsce na rzecz budujących elektrownie firm China National Electric Equipment Corporation oraz Shanghai Electric Group, ale pracował także dla koncernów starających się o kontrakty na stadiony i drogi. W Państwie Środka to giganci mający na koncie realizację inwestycji infrastrukturalnych o wartości liczonej w dziesiątkach miliardów dolarów. Jakim cudem z natury zamknięci i nieufni Azjaci dali pełnomocnictwa przedsiębiorcy z Polski?
Pod koniec lat 70. Frydrych rozpoczął naukę na uniwersytecie w Poznaniu i po roku wylądował w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Zagranicznych. Specjalność: Chiny. Dla niektórych MGIMO to jedna z najbardziej prestiżowych uczelni dyplomatycznych na świecie, a dla innych – kuźnia kadr wywiadu. W 1985 r. z dwoma dyplomami trafił do polskiego MSZ i na cztery lata znalazł się w konsulacie RP w Szanghaju.
Po zmianach ustrojowych zrezygnował z dyplomacji, ale został w Chinach. – W 1992 r. otworzyłem firmę i zacząłem działać na własną rękę – wspomina. Po czterech latach kupił część metalurgicznego kombinatu na Uralu i rozwijał działalność w przemyśle ciężkim, importując do Chin nawet 900 tys. ton stali rocznie. Sny o potędze zweryfikował kryzys w 2003 r. Chiny postawiły na własną produkcję stali i dla importerów rynek stał się za ciasny. Frydrych sprzedał swoje udziały w interesie i zwolnił tempo.
Reklama
Po kilku latach prowadzenia dwóch restauracji i klubu znów pociągnęło wilka do lasu. Na Polskę zaczął właśnie spadać złoty deszcz pieniędzy z Unii Europejskiej. Frydrych, wykorzystując swoje kontakty, zaproponował, że powalczy w imieniu chińskich firm o atrakcyjny rynek.
Jak na razie efekty są marne. Nie udało się m.in. podejście do stadionu Legii, drugiej linii metra w Warszawie, autostrady A1 czy mostu w Toruniu. CNEEC rywalizowała o rozbudowę elektrowni w Kozienicach, bije się o zamówienia dla Tauronu w Jaworznie. SEG składał ofertę na realizację anulowanej inwestycji w Ostrołęce dla Energi, na nowy blok dla PGE w Turowie oraz dotarł do finału rywalizacji na budowę elektrowni dla Jana Kulczyka.
Frydrychowi w zjednywaniu sprzymierzeńców nie pomagają śmiałe poglądy. Latem, w samym środku finansowego krachu, w który wpadły polskie firmy budowlane, zaszokował rynek wypowiedzią dla branżowego portalu WNP.pl. „Pomysł ratowania z publicznych środków upadających obecnie grup budowlanych, które same w sobie nie przedstawiają znaczącej wartości, to wyrzucanie pieniędzy w błoto” – wypalił. A przecież chodziło o zatrudniający kilkanaście tysięcy pracowników Polimex-Mostostal i niewiele mniejsze PBG z Rafako.
Większość obserwatorów zakwalifikowała wypowiedź jako element agresywnej walki o kontrakty, bo przecież upadek chińskich firm kontrolowanych przez państwo w ogóle nie byłby możliwy. Krytyka rządowej ingerencji w rynek miała szczególną wymowę w kontekście zablokowania przez chińskie sądy wypłaty gwarancji w związku z niewywiązaniem się tamtejszego wykonawcy z zobowiązań na budowie autostrady A2 rok przed Euro 2012. W Polsce zostało to powszechnie uznane za biznesowe barbarzyństwo.
Frydrych do tej porażki nie chce się przyznać. Twierdzi, że nie miał nic wspólnego ze skompromitowanym COVEC i na A2 obecny był tylko z powodu 10-proc. udziału w konsorcjum Shanghai Construction Group, z którym pracował. Zdaniem polskiego biznesmena chińskie firmy padły ofiarą budowlanego lobby, które nie chce dopuścić na rynek konkurencji, zwłaszcza z Chin. Jak twierdzi, stosowano w tym celu różne sztuczki, nie zawsze czyste.
Marek Frydrych, który uwielbia kino, zaczytuje się w powieściach political fiction i nawet pisuje do szuflady. Mówi, że być może kiedyś opisze kulisy podboju polskiego rynku. To mógłby być bestseller.