Euforia po szczycie unijnym dawno już minęła, widać to było dość wyraźnie podczas niedawnej debaty sejmowej dotyczącej paktu fiskalnego. Tyle że zamiast paktu omawiano głównie temat pieniędzy unijnych. Dla jednych te pieniądze to powód do dumy i optymizmu na przyszłość, dla innych stanowczo za mało jak na poziom naszego zapóźnienia w stosunku do bogatych krajów zachodu Europy. Zejdźmy na ziemię – wynegocjowane kwoty są na tle tego, co dostali inni, naprawdę dużym sukcesem. Teraz ważne jest, aby sam sukces negocjacyjny nie przesłonił znacznie ważniejszego wyzwania, jakim jest sensowne wydanie tych pieniędzy. I aby przypadkiem nie uśpił polityków, którzy całkiem nieświadomie mogą utożsamiać wydawanie pieniędzy unijnych z jedyną sensowną strategią gospodarczą rządu.

>>> Czytaj również: Sikorski: Nowy budżet UE połączy północ z południem Europy

Bardzo łatwo ulec takiemu złudzeniu, szczególnie że dla przeciętnego Polaka mówienie o potrzebnych działaniach na rzecz wzrostu wydajności poprzez deregulacje zarówno rynku produktu, jak i produkcji jest zupełnie niezrozumiałe. Dużo lepiej do wyobraźni trafia kwota 300 mld zł, która między Bogiem a prawdą rzeczywiście robi wrażenie. Te 300 mld zł to nic innego jak ta słynna manna z nieba. I tak jak manna kończyła się po sześciu dniach, tak też te pieniądze skończą się po siedmiu latach. Są bardzo potrzebne ze względu na nasze zapóźnienie infrastrukturalne, w drogach, a tym bardziej w kolei, nie wspominając o oczyszczalniach ścieków.

>>> Polecamy: Pesa i Newag gonią Alstom. Zakup Pendolino był bez sensu?

Większość uwagi w ocenie wpływu wykorzystania środków unijnych na wzrost gospodarczy skupiona jest na efekcie popytowym, związanym z tym, że dodatkowy popyt inwestycyjny realizowany ze środków publicznych podbija tempo wzrostu gospodarczego w danym okresie. Nie można jednak zapominać o podstawowej zasadzie, że to nie rząd kreuje wzrost gospodarczy. Państwo może jedynie sprzyjać szybszej lub wolniejszej dynamice PKB, stwarzając lepsze lub gorsze warunki dla funkcjonowania przedsiębiorstw. Oprócz twardej infrastruktury mamy od lat problemy z infrastrukturą miękką, czyli całym oprzyrządowaniem instytucjonalnym polskiej gospodarki. O ile jeszcze kilka lat temu wydawało się, że nie ma szans na skuteczne przewalczenie blokady biurokratyczno-finansowo-prawnej w budowie autostrad, o tyle dziś podobne wrażenia można mieć, obserwując zmagania z udrożnieniem infrastruktury miękkiej w naszym kraju.

Chodzi zarówno o cały proces deregulacyjny, prywatyzacyjny, jak i szeroko pojętą stabilizację prawa, choćby w zakresie tak oczywistym, jakim jest stabilność interpretacji podatkowych. Wydatkowanie środków unijnych powinno służyć temu nadrzędnemu celowi, jakim jest zwiększenie wydajności i konkurencyjności naszej gospodarki. Założenie, że inwestycje dokonywane ze środków unijnych będą odpowiedzią na większość bolączek polskiej gospodarki, jest wręcz groźne. Nie dość, że uzależnia od zewnętrznej kroplówki, to jeszcze usypia czujność. Tak jak się to nieszczęśliwie stało w krajach Południa.

Powinniśmy się uczyć na błędach innych i stawiać na stałą poprawę konkurencyjności naszej gospodarki. Nie może nią być wiecznie tania siła robocza, bo taki wariant rozwoju skazuje nas na wieczne odgrywanie roli biednego średnio wykwalifikowanego pracownika wielkich koncernów. Nie o to przecież chodzi. Kluczem jest więc korzystanie z zasilenia unijnego wraz z równoległym działaniem namierzonym na stałe poprawianie polskiej konkurencyjności, aby utrzymała się ona w tempie, jakie miało miejsce w pierwszych dwudziestu latach transformacji. Inaczej czeka nas mizerne tempo wzrostu do końca dekady, a potem jeszcze szok po tym, jak nagle źródełko wyschnie.