Bo to jakby przekonywać osobę wierzącą, że powinna wiedzieć, co wymyślił ostatnio papież w Watykanie.
Paul Krugman to od dekady taki właśnie pontifex maximus zachodniej ekonomii. Ma temperament rasowego polemisty wzmacniającego wymowę swoich tez tytułem profesorskim i niekwestionowanymi dokonaniami naukowymi (Nobel w 2008 r.). Jest przy tym trochę jak czołg. Odpala pocisk za pociskiem w cyklicznym felietonie „Sumienie liberała” na łamach „New York Timesa” (i na blogu). Siła jego rażenia jest więc ogromna. Krugmana można lubić albo nie, ale trudno zaprzeczyć, że to dziś marka na miarę Miltona Friedmana albo Johna Maynarda Keynesa.
W swoich tekstach Krugman od lat dowodzi, że amerykańska (i światowa) gospodarka zmierza w złym kierunku. Konkretnie w kierunku neoliberalnym. Jeszcze przed kryzysem krytykował bushowskie obniżki podatków dla najbogatszych. Po krachu w 2008 r. skoncentrował się na walce z obsesją dyscypliny budżetowej, która owładnęła rządy po obu stronach Atlantyku. „Oszczędności tak, ale nie w czasie kryzysu” – dowodzi z pasją. Bo jego zdaniem redukowanie wydatków publicznych przynosi efekty odwrotne do zamierzonych. Zamiast rozwiązywać problemy, taka polityka sama stała się problemem. W „Zakończcie ten kryzys!” Krugman raz jeszcze punkt po punkcie wylicza wszystkie swoje argumenty. Pokazuje, że od 2008 r. zachodnie gospodarki nie pracują na pełnych obrotach. Dzieje się tak z powodu mechanizmu rządzącego każdą recesją: prywatny biznes stawia na oszczędności i niechętnie podejmuje ryzyko. To sprawia, że kuleje cała gospodarka. Czekanie, aż problemy rozwiążą się same, jest według Krugmana niewybaczalnym błędem. Bo skazuje na wegetację całe pokolenie, które przez wiele lat nie może znaleźć odpowiedniej dla siebie pracy. To nieodpowiedzialne marnowanie zasobów. I tego neokeynesiści (do których zalicza się sam Krugman) zupełnie nie mogą zrozumieć. Bo przecież ich zdaniem rządy mogłyby wkroczyć do gry i zastąpić (na pewien czas) sektor prywatny w roli silnika ciągnącego całą gospodarkę. A potem, gdy sytuacja wróci do normy, przystąpić do spłacania długu publicznego.
Ekonomiczni konserwatyści takiego stanowiska zaakceptować nie chcą. I właśnie największą wartością książki są te momenty, gdy Krugman boksuje się z racjami zwolenników zaciskania pasa. Mówią oni, że wysokie zadłużenie publiczne jest niebezpieczne, bo ogranicza zaufanie rynków finansowych. „Nieprawda” – odpowiada Krugman. „Nie ma żadnych powodów, by sądzić, że nawet rozbudowany pakiet stymulacyjny skłoniłby inwestorów do rezygnacji z kupowania amerykańskich bonów skarbowych. Niewykluczone, że perspektywa szybszego wzrostu gospodarczego wzbudziłaby wręcz większe zaufanie wobec tych obligacji” – argumentuje. Dowodem tego była cena amerykańskich papierów dłużnych w latach 2008–2012. Stany Zjednoczone zadłużały się coraz bardziej, a przeciwnicy krugmanowskiego kursu wieszczyli rychły wzrost oprocentowania obligacji. Tymczasem ich cena spadała. Krugman brawurowo rozprawia się również z innymi antykeynesowskimi straszakami: widmem inflacji i przekonaniem, że pakiety stymulacyjne z lat 2008–2009 uznane zostały za nieskuteczne (zdaniem Krugmana były zbyt małe).
Reklama
Zwolenników dyscypliny budżetowej wysłuchiwanie pancernego Paula doprowadzi pewnie do białej gorączki. „Po raz kolejny Krugman argumentuje według zasady: rzućmy monetą – jak wypadnie orzeł, to ja wygrywam, a jak reszka, to ty przegrywasz” – zżymał się, recenzując „Zakończcie ten kryzys!” jeden z neoliberalnych amerykańskich think tanków. I pewnie miał trochę racji, bo Krugman to mistrz ustawiania sobie przeciwnika tak, by potem zadać mu cios najbardziej dla publiki efektowny. Ale czy można czynić mu z tego zarzut? Czy nie takich właśnie wyrazistych tez oczekiwać należy od uczestników debaty publicznej?