Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) po raz kolejny obniżył prognozy wzrostu gospodarczego dla świata. Przy czym wzrost gospodarczy prawie wszędzie może i powinien być większy. Co zatem hamuje gospodarcze odbicie?
Choć lista przyczyn jest dość długa, a szczegóły różnią się w zależności od miejsca, to jedno można powiedzieć z całą pewnością – w dużej mierze winę ponosi pewna instytucjonalna niezdolność do wzrostu.

Powolne odbicie samo w sobie nie jest niczym zaskakującym. Recesje, którym towarzyszy krach finansowy, są na ogół trudniejsze do przezwyciężenia niż zwyczajne spowolnienia. Nawet jeśli weźmiemy to pod uwagę, to i tak nasza sytuacja wygląda dość kiepsko.

Rozwinięte gospodarki w 2010 roku, według prognoz MFW, mają się rozwijać w tempie 1,2 proc. Amerykańskie PKB ma urosnąć w tym czasie o 1,7 proc. To naprawdę słabo. Prognoza wzrostu PKB dla strefy euro rzędu 0,6 proc. wydaje się przy tym czymś wręcz skandalicznym. Prognozy wzrostu obniżono również dla krajów rozwijających się. Gospodarki tych krajów mają bowiem rozwijać się w tempie 5 proc. – jak na ich standardy, zdecydowanie za wolno.

Kiedy spojrzymy wstecz na przyczyny tych klęsk, dostrzeżemy dwa poważne błędy w koordynacji, na które nikt w czasie rzeczywistym nie zwracał uwagi. Po pierwsze, po silnej i zdecydowanej odpowiedzi na kryzys w 2009 roku zabrakło koordynacji działań na szczeblu międzynarodowym. Po drugie, zabrakło również koordynacji na szczeblu narodowym – obniżenie stóp procentowych do rekordowo niskich poziomów oraz stymulowanie gospodarki wymaga ostrożnego współzarządzania politykami państwa. Rządy albo nie chciały albo nie były w stanie tego zrobić.

Reklama

>>> Polecamy: Buchanan: Dlaczego klasyczne modele ekonomiczne nie wyciągną nas z kryzysu

Międzynarodowa słabość…

Najbardziej skandaliczną porażką z zarządzania na szczeblu międzynarodowym wykazała się Unia Europejska. Unia bowiem nie tylko straciła szansę na wzmocnienie zaufania i podbicia inwestycji, ale w sposób aktywny walczyła ze wzrostem gospodarczym. Rdzeń UE jako zasadę naczelną przyjął narzucenie długotrwałej polityki oszczędności krajom peryferyjnym, zaś celem Europejskiego Banku Centralnego (EBC) była niska inflacja podczas gdy strefa euro potrzebowała stymulacji monetarnej adekwatnej do potrzeb krajów dotkniętych spadkiem popytu.

Polityka gospodarcza w strefie euro musi spełniać szczególne wymagania. Obszar wspólnej waluty wymaga daleko idących zmian instytucjonalnych, a te się jeszcze nie dokonały. Dobrym przykładem może być tu unia bankowa, która jest warunkiem niezbędnym dla budowania unii walutowej. Choć przywódcy europejscy wreszcie dostrzegli ten problem, to postęp w tym zakresie był niewielki.

Analizując kroki europejskich przywódców podczas ostatniego kryzysu można było wręcz pomyśleć, że UE wcale nie padła ofiarą nieudanej współpracy na szczeblu międzynarodowym, ale udanej konspiracji, mającej na celu zniszczenie Unii.
Wychodząc jednak poza Europę, również na szczeblu globalnym można zauważyć przykłady straconych szans. Rządy powinny były dać MFW więcej środków, aby wspomóc w ten sposób bankrutujące kraje.

Rządy powinny były również doprowadzić do końca rundę rozmów w Dausze na temat globalnego handlu. Zamiast tego rozmowy zatrzymały się w miejscu. Udało się co prawda uniknąć wojny handlowej – to już coś, ale jednak wciąż za mało.

>>> Czytaj również: Bezrobocie rośnie, dzieci ubywa. Kryzys rujnuje demografię

…i narodowe podziały

Narodowe instytucje zajmujące się polityką ekonomiczną również poniosły sromotną klęskę. Stało się tak za sprawą doktryny utrzymywania polityki fiskalnej, polityki monetarnej oraz regulacji finansowej w zakresie kompetencji różnych, oddzielonych od siebie instytucji.
Podziały kompetencyjne tego typu oparte były na założeniu, że celem banku centralnego jest utrzymywanie niskiej inflacji, z dala od politycznych wpływów. System taki być może działał dobrze w czasach prosperity, średnio w czasie spowolnienia, ale zupełnie nie sprawdził się podczas ostatniego kryzysu gospodarczego.

Pokryzysowa polityka makroekonomiczna dostrzegła już, że linie podziału pomiędzy polityką fiskalną, monetarną i regulacyjną nie są tak ostre. Aby uzyskać maksymalny efekt stymulacyjny dla gospodarki, wszystkie trzy polityki muszą być prowadzone w skoordynowany sposób.

Rozważmy przypadek skupu obligacji przez bank centralny, czy też „rzucania pieniędzy z helikoptera”, jak wielu to określa. Mamy tu do czynienia z polityką fiskalną – rząd wysyła każdemu obywatelowi rachunek. Jest w tym także polityka monetarna – bank centralny finansuje wydatki poprzez zakup i bezterminowe zachowanie wydatków państwa. To wszystko z kolei wymaga polityki regulacyjnej, ponieważ zmienia koszt w obrębie różnych klas aktywów.

Choć luzowanie ilościowe (quantitative easing) nie jest prostym rzucaniem „pieniędzy z helikoptera”, to podstawowe zarzuty trafiają w punkt. Luzowanie ilościowe nie jest bowiem zupełnie apolityczną interwencją na rynku, o której myślą obrońcy niezależności banku centralnego.

Na tym przykładzie widać poniekąd, że polityki monetarna, fiskalna i regulacyjna stają się jednym. Stary konsensus dotyczący sztywnego rozdziału instrumentów zawiódł, ale mimo to aparat instytucjonalny i oczekiwania rozdziału pozostały.

To samo dotyczy globalnej architektury w zakresie różnych polityk. Pytanie tu brzmi nie tylko, jaką politykę przedsięwziąć w obliczu kryzysu, ale jak w ogóle podjąć decyzję o wyborze odpowiedniej polityki. Rządy powinny zając się pilnie tą kwestią. W przeciwnym razie czeka nas powtórka z kryzysowej rozrywki.

>>> Zobacz też: Grecja: po 5 latach dramatu Ateny widzą światełko w tunelu