Debatuje się na temat zagrożenia faszyzmem, piętnuje się faszystowskie zachowania młodych radykałów malujących swastyki, mówi się nawet – cytuję jednego z posłów – o „faszystowskim neonazizmie”. Wszystko to jest oparte na błędzie fundamentalnym, który nie jest jednak tylko błędem, ale wypaczeniem rzeczywistości, a to może mieć groźne konsekwencje.

Faszyści nie używali, jak wiemy, symbolu swastyki, a jeżeli już, to rózg liktorskich. Faszyści działali we Włoszech i w niewielkim zakresie w innych krajach. Faszyzm był pewną formą nacjonalizmu, ale nie nacjonalizm – jak w przypadku nazizmu – stanowił jego główną cechę. Faszyzm nie głosił rasizmu, a antysemityzm we Włoszech pojawił się dopiero stopniowo i w znacznym zakresie pod presją nazistów.

Faszyzm był populistycznym, irracjonalnym, radykalnym ruchem społecznym i politycznym o silnych cechach autorytarnych, ale raczej nie totalitarnym. Kiedy w codziennej rozmowie mówimy „faszyści”, to mamy na myśli różne rzeczy. Gustaw Herling-Grudziński opowiadał mi o znajomym (we Włoszech!), który mu się żalił, że kiedy budzi żonę o dziewiątej rano, ta krzyczy na niego: „Ty faszysto!”. Jednak nie wyobrażamy sobie, by ta obudzona dama zawołała: „Ty nazisto!”. I w tym sęk.

Jeżeli ktoś maluje swastyki, głosi radykalnie nacjonalistyczne i antysemickie oraz rasistowskie w szerszym rozumieniu hasła, to – bez względu na to, czy jest świadomy tego, co czyni, czy jest tylko idiotą – odwołuje się do nazizmu i tak trzeba to nazywać. Zagrożenie powrotem nazizmu, chociaż mało prawdopodobne, jest przerażające i trzeba tępić najmniejsze próby w tym kierunku. Nazywanie nazistów faszystami jest krokiem w stronę pomieszania pojęć, czyli utrudnienia jednoznacznego potępienia. W Polsce i w innych europejskich krajach mamy obecnie falę, na szczęście ciągle niegroźnych powrotów do nazizmu, a nie do faszyzmu. Tego nie rozumieją nie tylko potępiający te zachowania, lecz także co bardziej wygadani spośród zwolenników takiej postawy, jak Krzysztof Bosak, który niedawno publicznie przywoływał faszystowski rodowód swojej organizacji i nawet powoływał się na wybitnego historyka faszyzmu Renzo De Felice.

Jeżeli Bosak ma jakikolwiek rodowód, to jest to rodowód nazistowski, a nie faszystowski. Widzimy zatem, jak pomylenie pojęć może służyć także mydleniu oczu. Faszyzm brzmi lepiej, a do nazizmu w Polsce expressis verbis trudno się odwoływać. Inaczej, ale też bez sensu, jest z pojęciem ludobójstwa. Cytuję powszechnie – nawet przez ONZ – przyjętą definicję Rafała Lemkina: „Czyn dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych”.

Naturalnie „w całości lub części” podlega interpretacji, ale „część” powinna być dostatecznie duża, żeby można było mówić o ludobójstwie. W Norymberdze posługiwano się z powodzeniem sformułowaniem „zbrodnie przeciwko ludzkości”. Wiem, że wywołam oburzenie, ale wówczas i dzisiaj do zbrodni tych zalicza się zbrodnię katyńską. Chyba niesłusznie. Ludobójstwo to było niegdyś wyniszczenie do zera Jaćwingów czy stosunkowo niedawno kolosalnej liczby Ormian. I oczywiście zbrodnie dokonywane w trakcie II wojny światowej. Żeby zachować resztki zdrowego rozsądku, należałoby wiązać ludobójstwo z intencjami „zniszczenia grup narodowych” i tego chcieli prokuratorzy amerykańscy w Norymberdze, ale przeszkodził im Związek Sowiecki, który tego rodzaju zbrodnie miał na sumieniu. Nie wdaję się w polemiki w sprawie Wołynia, wzywam jedynie do umiaru i roztropności w używaniu słów, bo jednak ludobójstwo to co innego niż masowe mordowanie.

Nie chodzi o językowe subtelności, lecz o to, by wtedy wyciągać armaty, kiedy są potrzebne, a nie strzelać do pomniejszego wroga. W przeciwnym razie nie tylko słowa tracą sens, lecz mówiąc je, przekreślamy szansę na rozmowę. Po wypowiedzeniu takich słów jak „ty nazisto” czy „ty ludobójco” można tylko strzelać lub więzić, rozmawiać już się nie da.