Długo jednak nie cieszyliśmy się – jeśli to w ogóle powód do zadowolenia – wzrostem cen w okolicach zera. Inflacja szybko podskoczyła do ponad procenta i ekonomiści nie spodziewają się, by miała spadać.
Dobrze jednak przyjrzeć się powodom tego wzrostu. Lipcowy wyskok był spowodowany drastycznymi podwyżkami opłat za wywóz nieczystości, jaki zawdzięczamy wejściu w życie ustawy śmieciowej. Z kolei na jesieni inflację pcha do góry żywność – głównie drożejące warzywa i owoce. To z kolei efekt niesprzyjającej w tym roku pogody. Długa zima opóźniła start wschodzenia roślin, zmniejszając potencjalne zbiory. Ostatecznie okazały się one jeszcze niższe przez wakacyjną suszę.
Efekt? Kilkudziesięcioprocentowe w skali roku wzrosty cen wielu warzyw i owoców. Jak widać, drożejące ziemniaki i jabłka w konkretny sposób przekładają się na sytuację makroekonomiczną. Ekonomiści wyliczają, że we wrześniu połowa rocznego wskaźnika inflacji to „efekt żywnościowy”.
Ale skoro połowa inflacji przypada na żywność, to znaczy, że wszystko inne drożeje w sumie o kilka dziesiątych części procentu. Droższe warzywa i owoce z pewnością wiele osób uderzą po kieszeni (a na pewno będą powody, by ponarzekać w kolejkach do warzywniaków), ale stojące praktycznie w miejscu ceny całej reszty koszyka konsumpcji gospodarstw domowych świadczą o tym, że presja inflacyjna to jedna z ostatnich rzeczy, jakich możemy się w tej chwili obawiać.