O każdym z nich wiedziałam, czy żyje w danym miejscu od urodzenia (ewentualnie od pokoleń), czy też przyjechał tu za pracą, za ukochanym (ukochaną), za lepszym albo spokojniejszym życiem, czy zamierza zostać na stałe lub jest to tylko przystanek w podróży. Każdemu zadałam dwa pytania: 1) czy lubisz jedzenie i przetwory domowe?, 2) czy czułbyś się obrażony, gdyby ktoś cię nazwał słoikiem, dlatego że w słoikach przywozisz takie specjały?

Odpowiedzi mnie nie zaskoczyły. Brzmiały: Nie. Na oba pytania. Choć przy drugim były wahania, żarty i dodatkowe określenia: plastiki, folie, kartony, a nawet skrzynki – przecież nie wszystko da się przetransportować w słoikach. I dopytywania, o co chodzi z tymi słoikami. No tak, nie wszyscy moi respondenci byli z Warszawy. I nie wiedzieli, że w mieście Syrenki tak się określa ludzi, którzy stąd nie pochodzą, wyjeżdżają do domów rodzinnych na weekendy i święta (i przywożą stamtąd różne produkty, często w słoikach), są po prostu napływowi. Mój sondaż wziął się stąd, że przy okazji referendum w Warszawie „słoiki” znowu ożyły w przestrzeni publicznej. Nie żeby w międzyczasie obumarły. Boże broń! Miały się dobrze.

Na hasło „słoiki” wyszukiwarka internetowa wyświetliła mi dziesiątki stron. Na pierwszym miejscu wcale nie te do przetworów, lecz Warszawskie Słoiki – Portal Warszawiaków Prowincjonalnych, na kolejnych – różności (definicje, teksty, informacje, wyjaśnienia, wpisy i znaleziska) związane z napływowymi mieszkańcami stolicy tylko przeplatane z rzadka stronami poświęconymi szklanym pojemnikom na żywność. Mnóstwo emocji: od wściekłości do zrozumienia i tolerancji. To tak samo jak przy lemingach i moherach. Tyle że grupy tak znakowane nie ograniczają się do Warszawy. Jedynie słoiki zamknęły się w jej granicach. Zupełnie niesłusznie, na co wskazało moje minibadanie. Skoro słoiki to ludzie, którzy przyjechali do danej miejscowości najczęściej za pracą, są mobilni. Szanują swoje korzenie i do nich wracają (cenią przy tym domowe wiktuały), ale mieli odwagę, by opuścić gniazdo rodzinne i szukać szczęścia gdzie indziej. Może muszą kilka razy zmienić miejsce pobytu (i to nie tylko w kraju), aby znaleźć to najodpowiedniejsze.

Ale czy nie o to właśnie chodzi, żeby nie siedzieli tam, gdzie nie ma dla nich zajęcia? W końcu jednym z większych problemów Polski jest niski poziom mobilności wewnętrznej, czyli niechęć do przeprowadzek ze wsi do miasta, z miasta do miasta czy z miasta na wieś (kierunek nie odgrywa roli, byle był uzasadniony ekonomicznie, bo wtedy zyskuje i gospodarka lokalna, i krajowa). Zatem słoiki powinny się mnożyć. I na szczęście się mnożą, choć poza Warszawą nie mają pojęcia, że takimi określeniami są obdarzane. Czy to ma jednak znaczenie? Żadnego. Co najwyżej jest dużo śmiechu. Referendum warszawskie spowodowało, że zaczęliśmy się przyglądać osobom na świeczniku władzy. I nagle się okazało, że wiele tu słoików. Tak dla przykładu: prezydent Bronisław Komorowski (urodził się w Obornikach Śląskich, potem zmieniał miejsce zamieszkania, by osiąść w Warszawie), premier Donald Tusk (gdańszczanin, który pracuje i mieszka w stolicy, a na weekendy wraca do Trójmiasta) czy marszałek Sejmu Ewa Kopacz (też niewarszawianka, choć w mieście Warsa i Sawy wykonuje od lat obowiązki zawodowe). Z obecnego składu rządu tylko dwóch ministrów urodziło się w stolicy: Jacek Cichocki i Marcin Korolec.

Reklama

Posłów i senatorów nie sprawdzałam, ale idę o zakład, że zdecydowana większość miała na swoim koncie różne miejsca zamieszkania, zanim znaleźli to docelowe. Podobnie jak ludzie ze świata nauki, prawa, mediów czy z innych środowisk zawodowych. Wniosek z tego płynie trywialny: żeby odnieść sukces, trzeba być słoikiem (przepraszam tych, którzy czują się urażeni, bo osiągnęli dużo mimo przebywania od pokoleń w jednym miejscu). I to przy różnych, zupełnie indywidualnych definicjach sukcesu. Słoiki mają jeszcze jedną zaletę (albo wadę – zależy od oceniającego). Wchodząc w nowe środowisko, wnoszą przyzwyczajenia i zasady. Łamią utarte schematy. Uczą się też obowiązujących w nowym miejscu reguł.

Powstaje mieszanka. Wybuchowa? Raczej nie, choć narzekania, jak to wśród Polaków, zawsze słychać. Taka mieszanka to dobry składnik ewolucji społeczeństwa. Gdyby nie słoiki (i te teraźniejsze, i te historyczne), stalibyśmy w miejscu jako naród, miasta by się nie rozwijały, wsie by nie piękniały, kraj by nie rósł w siłę (patosem powiało) – oczywiście słoiki to tylko jeden z powodów naszego rozkwitu. Albo jeszcze gorzej: siedzielibyśmy na drzewach.