Skoro przeżera ona nawet partię, która deklarowała tak wielkie przywiązanie do uczciwości. I znów silne są głosy, że radykalną receptą może być tylko prywatyzacja. Prywatny właściciel zlikwiduje wpływ polityków na polskie przedsiębiorstwa. Kolesiostwo oraz zatrudnianie po politycznej znajomości, także w nagrodę za zasługi dla jakiejś frakcji partyjnej. Wcześniej czy później ograniczy też żerowanie na firmie dziesiątków organizacji związkowych oraz powiązanych z ich liderami spółeczek żyjących ze świadczenia prawdziwych lub pozornych usług wykonywanych dla państwowego molocha. Jednak przy wszystkich tych patologiach , które obserwujemy w przedsiębiorstwach kontrolowanych przez państwo (czyli – polityków), prywatyzacja niekoniecznie jest jednak receptą najlepszą. Jest na to kilka argumentów.

Jedną z poważnych bolączek polskiej gospodarki jest brak dużych firm o zasięgu globalnym. Na Zachodzie kapitalizm rozwijał się przez ponad sto lat, w Polsce dopiero od ćwierćwiecza. Rodzime przedsiębiorstwa prywatne, nawet te najbardziej dynamiczne, nie liczą się w skali świata, są malutkie, lokalne. Nie miały kiedy urosnąć, brakuje im kapitału. To nie one więc wykupują zagranicznych konkurentów, raczej same są przedmiotem przejęć. W pięćsetce największych firm światowych nie ma polskich przedsiębiorstw prywatnych. W końcówce rankingu jest bodajże jedynie PKN Orlen, kontrolowany przez państwo, a aspirować mogą też tylko te, będące w podobnej sytuacji własnościowej. Czyli – firmy powstałe z przekształceń byłych przedsiębiorstw państwowych. Gnębione przez wszystkie związane z tym patologie, łącznie z polityczną korupcją. Możemy je więc sprywatyzować do końca. Tylko że w ten sposób wylejemy dziecko z kąpielą.

Co bowiem zyskamy? Wyplenimy korupcję polityczną i odetniemy polityków od zarządzania największymi polskimi przedsiębiorstwami. Budżet zyska ze sprzedaży sporo pieniędzy, które – jak wszystkie poprzednie wpływy z prywatyzacji – szybko zostaną przejedzone na bieżące potrzeby. To są plusy. Niestety, minusów może być o wiele więcej. Mało prawdopodobne, że dominującym akcjonariuszem w sprywatyzowanym KGHM, PZU czy Państwowym Górnictwie Naftowym i Gazownictwie zostanie jakiś polski kapitalista, bo nawet najbogatsi Polacy takim kapitałem nie dysponują. Mogą, co najwyżej – czego byliśmy już świadkami przy sprzedaży innych rodowych sreber – być przy tego typu prywatyzacjach pośrednikami. Czyli – kupić, sprzedać, zarobić. Na końcu trafiają one w ręce zagranicznego kapitału.

Już kilka dużych polskich przedsiębiorstw przestało być dzięki takim prywatyzacjom firmami polskimi. Stały się częścią korporacji zagranicznych. W dalszym ciągu zatrudniają polskich pracowników, ale zyski płyną do właścicieli za granicę. Ich ośrodki badawczo-rozwojowe z najlepiej opłacanymi, bo najbardziej innowacyjnymi pracownikami, najczęściej lokowane są także poza naszym krajem. Za granicę płyną teraz także spore opłaty licencyjne za używanie nowego logo. Widzimy to w sieciach telefonii komórkowych, hotelach itp. Takie jest prawo właściciela. Tylko że w wyniku tego typu prywatyzacji przedsiębiorstwa polskie na światowych listach największych firm obsuwają się jeszcze niżej, liczą się jeszcze mniej.

Reklama

Owszem, bardzo potrzebujemy zagranicznych inwestorów, ale potrzebujemy także silnych firm polskich. Zarejestrowanych w naszym kraju i tutaj płacących podatki. Z centrum decyzyjnym w Polsce. Bo to jednak ma znaczenie i po kryzysie już nikt nie udaje, że kapitał nie ma narodowości. To, że największe nasze przedsiębiorstwa są kontrolowane przez państwo, a politycy partii rządzących ciągle próbują wykorzystywać je dla własnych celów, jest karygodne i trzeba z tym walczyć. Niekoniecznie jednak pozbywając się ich definitywnie.