Gdy Łotysze w sylwestrową noc będą otwierać butelki słynnego Rīgas Melnais Balzams, z pewnością nie będzie to spowodowane szaleńczą radością z porzucenia tej samej nocy łata na rzecz euro.

Z sondaży wynika, że jedynie co piąty mieszkaniec kraju oczekuje tej chwili z radością. Wspólna waluta nie jest już postrzegana jako symbol dobrobytu i stabilności. Za dużo słyszeliśmy, że to sam fakt istnienia euro pogłębił kryzys w państwach europejskiego Południa. Za dużo spekulowano, czy pierwszym rozbijaczem strefy euro będzie Grecja, Niemcy, czy raczej Finlandia. Jeszcze przed kryzysem się wydawało, że śladami UE pójdą inne regiony świata. Arabowie znad Zatoki Perskiej mieli wprowadzać chalidżi, Ameryka Łacińska planowała utworzenie sucre. Nic z tego nie wyszło.

Wygląda na to, że w kolejnych latach będziemy jednak świadkami ofensywy walut narodowych. A właściwie jednej z nich: juana. Na początku grudnia chińska waluta wyprzedziła euro i uplasowała się na drugim miejscu walut najchętniej używanych w handlu międzynarodowym (8,7 proc. do 6,6 proc.). Do dolara z 81-proc. udziałem jest bardzo daleko, ale wpływy zielonych stopniowo również maleją. Państwa niechętne amerykańskiej dominacji, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Rosji, koordynują działania na rzecz rozbicia dolarowego monopolu. Cóż to byłby za chichot historii, gdyby za dekadę lub dwie papierki z portretem George’a Washingtona & Co. zostały zastą pione w charakterze symbolu kapitalizmu nominałami z twarzą Mao Zedonga.