Zgodnie ze słynną tezą Samuela Huntingtona w pozimnowojennym świecie konflikty miały wybuchać między cywilizacjami kierującymi się zupełnie innymi wartościami w życiu politycznym czy społecznym. Irak i Afganistan – czyli dwa pierwsze wielkie kryzysy militarne XXI wieku – wydawały się tę tezę potwierdzać. A co, jeśli zmarły w 2008 r. gigant politologii się mylił? I wojny, które miały dowodzić tezy o zderzeniu cywilizacji, były co najwyżej anachronicznym reliktem XIX- i XX-wiecznej ekspansji kolonialnej w wersji 2.0? A nowe konflikty zbrojne wybuchać będą w zupełnie innych miejscach?
Takie przemyślenia płyną z najnowszego tekstu młodego węgierskiego politologa Akosa Lady z Uniwersytetu Harvarda. Lada dowodzi w nim, że wojny wybuchały (i będą wybuchać) najczęściej pomiędzy krajami z tego samego kręgu kulturowego. Słowem: im kraje (narody) bliższe sobie językowo, etnicznie albo religijnie, tym bardziej prawdopodobne, że rzucą się sobie do gardeł. Aby to nastąpiło, musi być jednak spełniony drugi fundamentalny warunek. Owe bratnie narody muszą różnić się pod względem pomysłu na swoją kulturę polityczną oraz instytucje. Mówiąc wprost: dyktatura obok demokracji, państwo laickie przez granicę z państwem świeckim, a komunizm z kapitalizmem. One z wielkim prawdopodobieństwem zaczną się ze sobą naparzać.
Dlaczego tak się dzieje? Weźmy na początek dość czytelny przykład. Załóżmy, że w państwie A panuje dyktatura. Tymczasem w sąsiadującym kraju B wybucha rewolucja. Bliskie związki kulturowe sprawiają, że rewolucyjne wzmożenie nie kończy się na granicach kraju A. Również tam rozszerza się rewolucyjna gorączka. Bo jego mieszkańcy widzą, że ci tam obok są tacy podobni, a jednak mogą inaczej. Elity polityczne kraju dyktatorskiego wiedzą doskonale, że jedynym sposobem na zachowanie status quo ante jest... atak na rozsadnik rewolucji. I w tym sensie prezydent Putin wcale nie zachował się w trakcie kryzysu ukraińskiego w sposób nieracjonalny. Przeciwnie – ofensywa na Krymie była jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Niestety.
Ale są i mniej oczywiste przykłady. Praca Lady wyjaśnia na przykład, dlaczego jednym (Arabia Saudyjska) nie przeszkadza obecność Izraela na Bliskim Wschodzie. A innym (Iran) już zdecydowanie tak. Paradoksalnie chodzi tu o to, że w Iranie ciągoty prodemokratyczne są dużo silniejsze. I dlatego tamtejsze elity muszą częściej grać antyzachodnią kartą, by utrzymywać przewagę nad swoją opozycją. A w Arabii Saudyjskiej takich problemów po prostu nie ma. Podobnie było z wybuchem I wojny światowej. Austro-Węgry nie mogły znieść niepodległej Serbii, bo to był dla nich rozsadnik pansłowiańskiej irredenty w cesarstwo-królestwie Habsburgów. A tamtejsze elity już i tak wiele kosztowało podzielenie się władzą i wpływami z oligarchią węgierską jedno pokolenie wcześniej. Lada nie idzie już tak daleko, ale w zasadzie podobnym schematem można by tłumaczyć tradycyjną wrogość USA wobec lewicowych rządów Ameryki Łacińskiej i angażowanie sporych zasobów w ich obalanie (Chile, Kuba, Meksyk) lub bardziej współcześnie – dyskredytowanie (Wenezuela, Boliwia, Ekwador). Neoliberalna Ameryka nie chce mieć bowiem w swoim najbliższym sąsiedztwie żadnych dowodów na to, że inny porządek ekonomiczny jest w ogóle możliwy.
Reklama
W sumie więc wnioski to dla krajów – tak jak my – granicznych mało optymistyczne.