Byłoby to przecież niezgodne z prawami człowieka, konstytucją, konwencjami Międzynarodowej Organizacji Pracy, prawem unijnym, nie wspominając o poprawności politycznej i dobrych manierach. W kraju, w którym pamięta się jeszcze nakazy pracy stosowane w poprzednim ustroju, byłby to grzech wielki.

Nie ma za to żadnych przeszkód, żeby takim przymusem obejmować pracodawców. Sąd ma prawo stwierdzić: drogi przedsiębiorco, wiem, że chciałeś zwolnić pracownika, może to leń i intrygant, może tracisz przez niego renomę i zyski, może nie nadaje się do tej pracy, ale niewłaściwie wypowiedziałeś mu umowę, więc na mocy mojego orzeczenia musi teraz do ciebie wrócić. Nieważne, że firma za chwilę, już lepiej przygotowana do wręczenia wymówienia, znowu podejmie – tym razem skuteczniejszą – próbę rozstania się z zatrudnionym, którego sąd przed momentem przywrócił do pracy.

Dobrze, że rząd chce wreszcie skończyć z tą hipokryzją. Umowa o pracę to nie cyrograf. Jeśli któraś z jej stron nie chce współpracować z drugą, nie powinna być do tego zmuszana. To podstawa funkcjonowania podmiotów w demokratycznym państwie i wolnorynkowej gospodarce. Sceptycy powiedzą, że pracodawca jest oczywiście silniejszą stroną takiego kontraktu. Ale czy nie on też będzie musiał zapłacić wyższe – jak proponuje resort pracy – odszkodowanie, jeśli rozstanie się z podwładnym w sposób niezgodny z prawem?

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy pracodawcy są dziś biedni i pokrzywdzeni przez przepisy. Nie wszyscy są święci, ale nie wolno zapominać, że pracownicy to także nie same anioły. Niektórzy potrafią wykorzystać każdy przepis prawa pracy na swoją korzyść, choćby przeciw zdrowej logice, byle na złość firmie. Planowane w kodeksie pracy zmiany i jednym, i drugim odbiorą oręż w tej nieczystej grze.

Reklama