Czy migracje wewnątrz Unii Europejskiej stanowią szansę, czy też może zagrażają gospodarkom Starego Kontynentu? W szczególności czy kraje bardziej rozwinięte zyskały, czy straciły na masowym przypływie mieszkańców z Europy Środkowej i Wschodniej, i jak ten odpływ przedłoży się na kondycje gospodarczą i demograficzną nowych członków Unii? Czy masowe wyjazdy ludności w poszukiwaniu lepszego życia nie pociągają za sobą ryzyka drenażu mózgów? Na te i inne pytania starali się odpowiedzieć eksperci, którzy wzięli udział w dyskusji „Migracje we współczesnej Europie – pułapka czy szansa?” zorganizowanej podczas otwarcia Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach.
Większość dyskutantów zgodziła się co do tego, że przenoszenie się ludzi z kraju do kraju to pozytywne zjawisko. – Migracja uformowała większość dzisiejszych krajów. Z 7 mld ludzi aż 1 mld dziś migruje. Ponieważ większość Europy i krajów uprzemysłowionych starzeje się, migracja nie jest problemem, ale szansą, którą trzeba odpowiednio wykorzystać – powiedział William Lacy Swing, dyrektor generalny Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji. Wtórował mu Jan Kulczyk, argumentując, że myślenie o migracji zbyt często odbywa się z wąskiej perspektywy danego kraju. – Musimy przestać myśleć w kategoriach narodowych, bo migracja to kwestia gospodarcza. Ludzie jeżdżą tam, gdzie praca jest lepsza. Jesteśmy historycznie i mentalnie za bardzo przywiązani do ziemi – powiedział założyciel i szef rady nadzorczej Kulczyk Investments.
Zdaniem panelistów szansą dla Europy jest m.in. 5,6 mln obywateli krajów, które przystąpiły do Unii po 2004 r., którzy mieszkają w państwach starej, unijnej piętnastki. Jak wyliczyli eksperci z Central & Eastern Europe Development Institute, od największego rozszerzenia Unii do 2012 r. liczba osób z naszego regionu w krajach UE-15 zwiększyła się o 180 proc. Dekadę temu na Zachodzie przebywało 1,7 mln ludzi z tej części kontynentu. Z naszej perspektywy wydaje nam się, że to Polacy stanowili najliczniejszą grupę emigrantów po 2004 r., tymczasem byli to Rumuni; nie tylko liczebnie – wyjechało ich za granicę aż 2,4 mln, lecz także procentowo, bo poza krajem znalazło się powyżej 11 proc. populacji kraju (dla Polski te wartości wyniosły odpowiednio 1,8 mln i 4,7 proc.).
Napływ tak olbrzymiej masy ludzi, jak również perspektywa otwarcia rynków pracy dla obywateli świeżo przyjętych Bułgarii i Rumunii tak bardzo przeraziły polityków w niektórych krajach europejskich, że zaczęli się domagać wprowadzenia bardziej restrykcyjnej polityki w tym zakresie. W Holandii wicepremier i minister ds. pracy i polityki społecznej Lodewijk Aascher porównał falę migracyjną napływającą do jego kraju do stanu podwyższonego ryzyka powodziowego, który w jego kraju nazywa się Code Orange. W Wielkiej Brytanii prym w tej kwestii wiodą konserwatyści pod wodzą premiera Davida Camerona. Minister spraw wewnętrznych Theresa May zaproponowała wprowadzenie dla poszczególnych krajów kwot migracyjnych uzależnionych od zasobności danego kraju.
Reklama
>>> Czytaj też: Celem migracji wewnątrz UE nie są zasiłki, lecz praca
Jak twierdzą paneliści, te tendencje biorą się z fałszywych przesłanek. – Częściowa niechęć do polskich imigrantów w Wielkiej Brytanii nie bierze się z tego, że oni tam przyjechali, ale dlatego, że wyjechali i stworzyli luki na rynku, które wypełnili po nich Rumuni i Bułgarzy – stwierdził Bjoern Saven, prezes IK Investment Partners. Zdenek Bakala, wiceprezes New World Resources, przywołał przykład Szwajcarii i niedawnego referendum w sprawie ograniczeń imigracyjnych. – Przygraniczne kantony głosowały w większości przeciwko ich wprowadzaniu, bo po prostu wiedziały, że bez tego nie będą w stanie funkcjonować. Z kolei kantony z wnętrza kraju były za ograniczaniem przyjazdów, prawdopodobnie z powodu przekonań i uwarunkowań kulturowych – powiedział Bakala.
Raport CEED zapewnia jednocześnie argumenty, dla których lęk przed Rumunami i Bułgarami w Wielkiej Brytanii i Holandii był nieuzasadniony. Wielu z nich bowiem wyjechało za granicę, zanim otworzyły się dla nich rynki pracy w tych krajach. – Dzisiejsza polityka względem imigrantów nastawiona jest na represjonowanie, a powinna być nastawiona na zachęcanie – powiedział Swing. Zdaniem panelistów migracja sama w sobie nie jest problemem, ale podejście do niej, szczególnie w kontekście obaw o turystykę zasiłkową. – Problemem raczej jest system socjalny, który nie jest w stanie udźwignąć takiego typu i skali migracji. Dlatego skupmy się na reformowaniu istniejącego dzisiaj modelu – powiedział Indrek Neivelt, przewodniczący rady nadzorczej Bank of Saint Petersburg.
– Nie wierzę w rządowe plany nastawione na rozwiązanie pojedynczych problemów. Musimy nastawić się na ogólny wzrost gospodarczy – stwierdził Zdenek Bakala. Jeszcze dalej poszedł Jan Kulczyk, którego zdaniem nie ma po co na siłę sprowadzać z powrotem do kraju emigrantów zarobkowych. – Skoro Polacy dobrze sobie radzą np. w Dolinie Krzemowej, to nie wiem, czy jest sens, żeby do nas wracali, bo ich siła i potencjał będą tutaj mniejsze – stwierdził Kulczyk. – Najlepsze dla każdego narodu jest to, że jego obywatele zdobywają świat – skwitował.
Zdaniem biznesmena Europa cierpi na swego rodzaju schizofrenię, gdyż z jednej strony chce wspólnej waluty, systemów emerytalnych i rozwiązań funkcjonujących doskonale w Stanach Zjednoczonych, a z drugiej – postrzega się przez pryzmat państw narodowych. Były prezydent RP Lech Wałęsa zasugerował, że ten rodzaj myślenia jest w dużej mierze efektem nierównowagi rozwojowej wynikającej z poprzednich lat. – Jeśli nie odejdziemy od myślenia „państwo–kraj”, rozwiązanie problemu migracji będzie niezwykle trudne – przestrzegł Wałęsa.
>>> Czytaj też: Młodzi z południa Europy migrują za pracą do Polski