Jeśli tylko kobietę stać, nie będzie się zastanawiała. Pójdzie do ginekologa prywatnie. Przyszła mama potrzebuje pewności, komfortu, serdeczności, więc je sobie kupi. I już obmyśla strategię: gdzie urodzić. Najlepiej w publicznym szpitalu: taniej, no i prywatne kliniki nie maja sprzętu ani obsady niezbędnych w razie komplikacji.

Wiec prywatny gabinet, ale doktor pracujący na państwowym. – U mnie to świetnie zadziałało. Za poród pierwszego dziecka zapłaciłem lekarzowi 2,5 tys. zł, za drugie już 4 tys., ale byliśmy z żoną zadowoleni – opowiada kolega. A drugi dodaje, że kiedy on „rodził” syna, ginekolog, którego jego partnerka odwiedzała 1–2 razy w miesiącu, niezwłocznie zabrał ich do pojedynczej sali. Takiej z piłką i basenikiem z wodą. – Szkoda mi było tylko innej pary, która weszła do szpitala równo z nami. Moja żona była już po wszystkim, a ci wciąż czekali na izbie przyjęć. Ona wyczerpana, on płakał – wspomina.

Ginekologia, obok stomatologii, to dyscyplina medyczna, która się najszybciej sprywatyzowała. I dobrze. Źle, że nie do konca. Bo to właśnie rodzi takie patologie – płacimy dodatkowo do prywatnej kieszeni za to, że opłacany z publicznych pieniędzy, korzystający z należącego do wspólnoty sprzętu lekarz łaskawie obsłuży nas lepiej niż mniej zamożną resztę. Recepta? Sprywatyzować. Wszystko. Do końca.