Być może spora część naszych polityków grała w dzieciństwie trochę za dużo w piłkę kosztem lekcji języka polskiego. Przez to wielu nie przyswoiło znaczenia podstawowych przysłów. Na przykład takiego: „słowo wróblem wyleci, a wołem powraca”. Przez to, szczególnie przed wyborami, składają sporo obietnic – zwykle bez pokrycia, lekko ważąc to, o czym mówią.

Bo przecież do dziś pamiętamy, że wszyscy mieliśmy płacić niski podatek liniowy. Rolnicy mieli być włączeni do powszechnego systemu opieki zdrowotnej, płacąc jak inni dość wysokie składki. W 2011 r. Polska miała być w strefie euro, czego zapewne nie odczuliby szczególnie mocno emigranci, którzy mieli do tego czasu wrócić z pierwszej Irlandii do drugiej – nad Wisłę. Stawki VAT miały być podniesione tylko na chwilę, a emerytury górnicze na preferencyjnych warunkach zastrzeżone jedynie dla tych, którzy w ekstremalnych warunkach pracują od lat pod ziemią, narażając własne zdrowie i życie. Każda z tych deklaracji została rzucona na wiatr.

Dzisiaj znowu mamy początek przedwyborczego festiwalu słów. Być może tym razem nawet zostanie on spisany na papierze. I tu znowu odzywają się wagary, bo jak wiemy, „papier przyjmie wszystko”. Wyborcy na szczęście nie.