Panuje moda na negowanie dorobku ostatniego ćwierćwiecza polskiej gospodarki, ale prof. Jan Svejnar, ekonomista z Columbia University, studzi zapędy ekonomicznych rewizjonistów. Nie podoba mu się, dokąd zmierza Unia Europejska. - Kolejny kryzys może doprowadzić do znaczącego obniżenia poziomu życia – zauważa.

ObserwatorFinansowy.pl: Jest pan znawcą procesu transformacji gospodarczej. Wiele ze swoich prac poświęcił pan przejściu od socjalizmu do kapitalizmu. Ekonomiści przekonują, że spośród większości gospodarek środkowej i wschodniej Europy Polsce to przejście udało się najlepiej. Cóż takiego wyjątkowego zrobiliśmy my, czego nie zrobili np. Węgrzy, albo Czesi?

Prof. Jan Švejnar: Wasza polityka gospodarcza była po prostu lepsza. Porównanie z Węgrami jest ciekawe. Węgry startowały z wyższego poziomu bogactwa niż Polska, dziś to Polska gospodarka jest większa per capita. Od samego początku skuteczniej niż Węgry kładliście fundamenty dla rozwoju. Przykład to renegocjacja zadłużenia, która po prostu w Polsce przeprowadzona została skuteczniej. Możliwe, że jako większa gospodarka mieliście po prostu silniejszą pozycję w negocjacjach z instytucjami międzynarodowymi.

Kolejna rzecz, która odróżnia Polskę np. od Czech, to bardziej racjonalna prywatyzacja, nie tak szybka i bardziej przemyślana. Polski system prawny i wymiar sprawiedliwości także był lepszy, co pozwoliło ograniczać oszustwa na wielką skalę.

To, że polska gospodarka radziła sobie tak dobrze wynikało po części z tego, że w Polsce socjalistycznej funkcjonował jednak sektor prywatny. Prywatne było również rolnictwo, a kolektywizacja rolnictwa miała formę spółdzielni, które względnie łatwo było przekształcić w przedsiębiorstwa rynkowe. Cała polska gospodarka zorientowana była i jest bardziej pro-rynkowo. Warto też pamiętać, że już za czasów Gierka polskie przedsiębiorstwa miały styczność z zachodnią technologią, gdy postanowiono w zamian za pożyczone pieniądze rozbudować polski przemysł.

Reklama

No i w końcu rzecz bardzo istotna dla stabilnego rozwoju: dywersyfikacja sieci wymiany gospodarczej. Dlatego przez cały okres transformacji gospodarka Polski rozwijała się w sposób ciągły, bez kryzysów i recesji, bo nie była nigdy zależna np. tylko od Niemiec, albo tylko od USA, albo tylko od Rosji. Rozpuszczenie wici gospodarczych i na zachód i na wschód czyni gospodarkę bardziej odporną na szoki.

>>> Czytaj też: Transformacja gospodarcza w Polsce: Powód do dumy czy szkodliwa terapia szokowa?

Po kryzysie 2008 r. nadszedł czas rewizji tego, jak przechodziliśmy w kapitalistyczne realia. Czy można było zrobić to lepiej?

Zawsze można zrobić coś lepiej. Gdyby system prawa zreformowano jeszcze szybciej i na jeszcze bardziej nowoczesny, tj. sprzyjający aktywności gospodarczej sposób, to tempo wzrostu PKB byłoby zapewne szybsze. Gdyby inwestycje, w tym inwestycje zagraniczne były wyższe, to tempo wzrostu PKB byłoby wyższe. Oczywiście były też takie momenty w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, gdy można było skuteczniej wykorzystać koniunkturę do stymulowania gospodarki bez powiększania zadłużenia. Dyskusja nad elementami nauki zwanej ekonomią nie powinna jednak przysłaniać podstawowego faktu: polska transformacja była bardzo blisko ideału, szybciej od polskiej rozwijały się tylko gospodarki azjatyckie, które jednak wychodziły z zupełnie innych warunków początkowych.

Wspomniał pan o inwestycjach zagranicznych. Czy zachęcanie zagranicznych firm do inwestycji w Polsce poprzez tworzenie specjalnych stref ekonomicznych było dobrym pomysłem?

SSE są zawsze rozwiązaniem kontrowersyjnym, ponieważ polegają na asymetrycznym traktowaniu podmiotów lokalnych i zagranicznych poprzez faworyzowanie tych drugich. Mało jest przesłanek ekonomicznych za tworzeniem sztywnych SSE, z których wybrane firmy mogą korzystać po wieki wieków. Należy operować preferencjami SSE w taki sposób, by w zależności od potrzeb wspierały różne branże. Jeśli np. w Polsce SSE przyciągały firmy z przemysłu i ten sektor jest już bardzo rozwinięty, to może teraz SSE powinny przyciągać inwestycje technologiczne? Taka zmiana orientacji mogłaby być korzystnym wzmocnieniem, m.in. ze względu na tzw. efekty zewnętrzne obecności firm technologicznych dla innych przedsiębiorstw (ang. spillovers).

Co to znaczy?

W momencie, gdy na mniej rozwiniętym rynku pojawiają się zaawansowane przedsiębiorstwa, pojawia się też szansa na to, by firmy lokalne współpracowały z nimi, były ich usługodawcami, albo klientami. Dzięki tej współpracy firmy lokalne jak przez osmozę przejmują nowe technologie, innowacje, know-how. Mogą także przejmować pracowników zagranicznych firm, specjalistów od produkcji, zarządzania, marketingu, licząc na ich umiejętności. Zagraniczne firmy to nie tylko dodatkowy kapitał, lecz także większa produktywność i innowacyjność firm lokalnych.

Wróćmy na chwilę do prywatyzacji. W Polsce w państwowych rękach pozostało sporo spółek, od banków, przez spółki kolejowe po stadniny koni. Czy w związku z faktem, że dysponujemy obecnie wykwalifikowanymi menedżerami, których na początku lat 90. brakowało, konieczność sprywatyzowania tych spółek nie jest już tak paląca?

Z całą pewnością jest potencjał, by szefowie przedsiębiorstw państwowych byli profesjonalistami w większym stopniu niż przed dwoma dekadami, właśnie dzięki zjawiskom, o których mówiliśmy wcześniej, a także dzięki edukacji i doświadczeniom nabytym w zachodnich firmach. Prywatyzacja nie zawsze jest koniecznością.

Czasami sprywatyzowana firma może wręcz obniżyć loty – moje badania wskazują, że oddane w prywatne ręce lokalnych biznesmenów firmy rosyjskie radzą sobie gorzej niż te, które pozostały państwowe bądź niż te, które wykupili zagraniczni inwestorzy. Trzeba wziąć oczywiście tutaj poprawkę na rosyjski specyficzny kontekst, ale wcale nie wykluczam sytuacji, w której spółka państwowa dobrze funkcjonuje.

Zupełnie inną sprawą jest to, że niektóre branże mają charakter naturalnych monopoli. Np. w transporcie kolejowym nie opłaca budować się wielu równoległych linii kolejowych. Gdy konkurencja pozostanie wystarczająco wysoka, a wraz z nią także jakość usług, można prywatyzować państwowe firmy. Pamiętajmy też, że czasami tzw. problem ostatniej mili, czyli świadczenie powszechnych usług kolejowych, komunikacyjnych czy pocztowych jest pewnym uzasadnieniem utrzymania monopolu, niekoniecznie państwowego, lecz dobrze regulowanego.

Czy istnieje jakieś ekonomiczne narzędzie, jakaś teoria pozwalająca ustalić optymalny rozmiar sektora publicznego dla danej gospodarki?

Rozmiar ten, to wynik decyzji, które zapadają w drodze procesu demokratycznego. Jeśli mowa tylko o ekonomii, to w warunkach systemu rynkowego, nie ma potrzeby, by państwo było czegoś właścicielem, albo producentem. Czasem musi być regulatorem.

Czym innymi jest natomiast zapewnianie dóbr i usług publicznych, jak np. bezpieczeństwo, albo ograniczanie nierówności czy ochrona środowiska naturalnego. Tu potrzebny jest interesariusz, rząd, który zapewni realizację celów pozostających poza bezpośrednim zainteresowaniem rynku. To, w jaki sposób rząd zrealizuje swoje zadanie zależy już jednak od wyborów politycznych. W USA przyjęło się, że wykonawcami usług publicznych są podmioty prywatne. We Francji państwo realizuje swoje zadania „własnoręcznie”.

Jedną rzeczą jest dyskusja o zakresie usług państwowych, inną o branżach zwanych strategicznymi z politycznego punktu widzenia. Czy ekonomia w jakiś sposób uzasadnia wyróżnianie danych branż i nazywanie ich „strategicznymi”, a przez to obecności państwa w tych branżach?

Strategiczność niektórych branż wydaje się oczywista, problem w tym, jak daleko pójdziemy z definicją, co wchodzi a co nie wchodzi w zakres tego pojęcia. Myślę, że państwową własność w branżach strategicznych uzasadnia tylko realne zagrożenie zewnętrzną agresją. Naturalnie, to też elastyczny argument: rząd może chcieć być właścicielem centrów informacyjne użytecznych dla wywiadu, czy nawet huty stali na wypadek wojny. Ale sam pan widzi, że wchodzimy na pole kontrowersji, bo o ile nie walczysz ze wszystkimi dokoła, stal można zaimportować.

>>> Czytaj też: Transformacja chińskiej gospodarki. Co się dzieje z Fabryką Świata?

W ramach ekonomicznego rewizjonizmu co rusz powraca idea „trzeciej drogi”. Jedną z takich gospodarczych alternatyw miałaby być „ekonomia współdzielenia”. Prof. Jeremy Rifkin, znany amerykański ekonomista i politolog, przekonuje, że kapitalizm jest u swego zmierzchu i to właśnie taka nowa forma gospodarcza będzie w przyszłości dominująca. Co Pan sądzi o takich wizjach?

Kapitalizm jest w przeciwieństwie do socjalizmu systemem elastycznym i to właśnie gwarantuje mu przetrwanie. Wiadomo, zmienia się, teraz jest np. bardziej zglobalizowany niż kiedyś. Ale nie upada. Gospodarka współdzielenia to nic nowego. W tradycyjnym sensie można powiedzieć, że jej elementem są związki zawodowe, czy idee takie, jak akcjonariat pracowniczy, albo spółdzielczość. Kapitalizm wchłania te instytucje, o ile tworzą szansę na wzrost efektywności. Czy zakres gospodarki współdzielenia rośnie? Wątpię.

Wspominane związki zawodowe są w odwrocie. W USA w ciągu ostatnich 30 lat uzwiązkowienie spadło z 25 proc. do poniżej 10 proc. Z kolei w gospodarkach postkomunistycznych ze 100 proc., do 10-30 proc. Dlaczego? Częściowo prawdopodobnie dlatego, że pracownicy mają większy wybór niż kiedyś, więc pracodawcy muszą oferować to samo, o co mogłyby walczyć związki zawodowe. Liczy się efektywność i nic nie wskazuje, żeby to kryterium miało być zastąpione przez coś innego.

Porozmawiajmy teraz o czymś całkowicie bieżącym – o sytuacji w Unii Europejskiej. W 2007 roku konkurował Pan z Vaclavem Klausem w wyborach prezydenckich. Klaus to politycznie przeszłość, ale jego eurosceptyczne idee świętują ostatnio sukces. Może więc w ostatecznym rozrachunku historia przyznaje teraz mu rację?

Rację? Co najwyżej przypadkiem i raczej niezupełnie. Gdy Klaus roztaczał swoje eurosceptyczne wizje, UE miała się dobrze, nie było żadnych znaków kryzysu imigracyjnego, czy rozpadu strefy euro. Weźmy strefę euro – jeszcze w 2009 r. uważano, że euro może w światowej gospodarce zastąpić dolara, ale w toku globalnego kryzysu finansowego ta perspektywa nie wydaje się już równie prawdopodobna, bo unia walutowa w Europie to chleb wypieczony tylko w połowie. Ale nie dlatego, że to głupi pomysł, tylko dlatego, że ze względów na trudności polityczne nie wdrożono koniecznych dla jej sprawnego funkcjonowania mechanizmów, jak unii bankowej, wspólnego nadzoru finansowego, czy pewnej unifikacji fiskalnej.

Stąd nierozwiązane dotąd problemy Grecji, której PKB to tylko 2 proc. PKB całej Unii, urosły do rozmiarów absurdalnych. Dla Amerykanów to niepojęte, że Europa nie może sobie poradzić z Grecją. Gdyby w USA, które znacznie lepiej koordynują antykryzysową politykę, stan Luizjana popadł w tarapaty, rząd centralny uratowałby go jeszcze zanim do opinii publicznej dotarłoby, że coś się dzieje.

Europa wciąż nie dojrzała w swoim powojennym projekcie zjednoczenia. Potrzebuje czasu. Ale tego projektu nie należy porzucać, bo przyniósł on bezprecedensowo długi okres pokoju. To spore osiągnięcie. Swoją drogą, Stany Zjednoczone, żeby prawdziwie się zjednoczyć, przeżyły krwawą wojnę domową, Europa nie.

Owa wojna wcale nie jest przecież wykluczona.

Nie ma aż takich podziałów, jak między Północą a Południem Ameryki. Problemem Europy jest brak przywództwa i przepaść dzieląca polityków od zwykłych ludzi. Nie umieją „sprzedać” im idei europejskiej w atrakcyjny sposób. Nie dziwię się na przykład, że Francuzi czy Holendrzy odrzucili w referendach projekt konstytucji europejskiej. To wielostronicowa książka, której nikt, w tym ani ja, ani pewnie pan, nie czytał, a powinna być prostą wykładnią fundamentalnych zasad, dostępną dla każdego.

Unia Europejska nie upadnie?

Nie, ale bez przywództwa może popadać w kolejne, coraz większe kłopoty. Wyobraźmy sobie sytuację, w której pojawia się kolejny globalny kryzys gospodarczy. W Unii bez lidera i z olbrzymim zadłużeniem mogłoby to oznaczać wielki krach, bo nie ma już środków na działania antykryzysowe, ani instytucji, które by je w odpowiednim czasie podjęły. W warunkach krachu, już teraz mocne ruchy populistyczne zyskałyby kolejne argumenty przeciw integracji i zwiększyły polityczne oddziaływanie.

Unia by się skurczyła?

Sądzę, że gdyby doszło do odrodzenia populizmu, kraje Europy mogłyby popaść w gospodarczy izolacjonizm i zamykać przepływ osób i towarów, w rezultacie znacząco obniżając swój standard życia. Widzimy reakcję państw na kryzys migracyjny, polegającą na doraźnym zamykaniu granic. Mimo, że po upadku Jugosławii w 1992 r. do Unii napłynęło ok. 600 tys. migrantów, wciąż nie umiemy sobie radzić z niespodziewanymi ruchami mas ludzkich.

Ludzie nie uświadamiają sobie korzyści, jakie daje jednolity rynek.

>>> Czytaj też: Wolny rynek to wyrok śmierci dla przedsiębiorców? Oto przemilczana historia transformacji

Jan Švejnar – ekonomista, profesor Columbia University, absolwent Princeton University. Specjalizuje się w ekonomii pracy i transformacji gospodarczej. Zaangażowany w działalność polityczną, był wieloletnim doradcą Vaclava Havla, a w 2007 r. ubiegał się o fotel prezydenta Czech.

Autor: Sebastian Stodolak