Polityka klimatyczna UE stoi na jednej nodze. System unijnych uprawnień do emisji CO2 (EU ETS) obciąża europejskich wytwórców, nie nakładając przy tym analogicznych obciążeń na importerów. To niedopatrzenie powoduje niemal wyłącznie szkody. Po pierwsze, produkcja europejska jest mniej konkurencyjna względem gospodarek, w których nie wprowadzono podatków węglowych lub nie są one tak surowe. Powstaje zachęta do importowania większej ilości dóbr zamiast wytwarzania ich w Europejskim Obszarze Gospodarczym. Po drugie, brak obciążeń dla importerów zmniejsza skuteczność samej polityki klimatycznej. Przecież przeniesienie emisji w inne miejsca nie zmniejsza globalnego ryzyka klimatycznego, bo Chiny czy Indie znajdują się na tej samej planecie.
Trudno ustać przez dłuższy czas na jednej nodze. Nic więc dziwnego, że europejski system handlu emisjami w ostatnich latach nieco się chwieje. Co prawda jest poddawany fundamentalnej krytyce najczęściej przez środowiska w ogóle lekceważące efekty zmian klimatu, jednak niektóre z ich argumentów są zasadne. Obciążanie własnych producentów przy równoczesnym pomijaniu importu oznacza stopniowe podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Jest też nielogiczne (i nieskuteczne) z punktu widzenia celów klimatycznych.
Na szczęście wygląda na to, że Europa wreszcie poszła po rozum do głowy i import ze śladem węglowym także zostanie oclony. Jak to z Unią Europejską bywa, sprawa potrwa zapewne dobrych kilka lat, bo na Starym Kontynencie nawet słuszne pomysły muszą się najpierw uleżeć.

Do końca dekady

Reklama
W połowie grudnia Parlament Europejski doszedł do porozumienia z Radą w sprawie utworzenia unijnego cła węglowego o niepotrzebnie skomplikowanej nazwie Carbon Border Adjustment Mechanism (CBAM). Jak nazwa nowego instrumentu wskazuje, dzięki CBAM ceny importowanych towarów zostaną dostosowane do warunków UE proporcjonalnie do ich śladu węglowego. Ogólny mechanizm jest dość prosty. Importer będzie musiał zapłacić różnicę między kosztem uprawnień ETS, który musiałby ponieść, wytwarzając towar na terytorium UE, a faktycznie uiszczoną opłatą w miejscu wytworzenia. Jeśli kraj pochodzenia towaru w ogóle nie uruchomił lokalnego systemu uprawnień do emisji CO2, to importer zapłaci pełną stawkę unijną.
W szczegółach to już nieco bardziej skomplikowane. Importerzy będą musieli raportować do UE wysokość emisji związanych z wytworzeniem sprowadzanych towarów. Dlatego od nadchodzącego października do końca 2025 r. będzie obowiązywać okres przejściowy, w którym importerzy będą jedynie składali do UE sprawozdania, nie uiszczając jeszcze żadnych opłat. Unijne cło węglowe będzie więc realnie pobierane dopiero od stycznia 2026 r. W tym okresie stopniowo będą też odbierane bezpłatne prawa do emisji CO2, z których korzystają obecnie producenci w UE. Gdyby tak się nie stało, CBAM mógłby zostać potraktowany przez Światową Organizację Handlu za nieuprawnioną formę wspierania własnych wytwórców.
Unijny mechanizm początkowo obejmie tylko najbardziej emisyjne kategorie produktów – żelazo, stal, aluminium, cement, nawozy, energię elektryczną oraz niektóre wyroby pochodne (np. śruby i wkręty). To jedynie część towarów objętych unijnym systemem ETS. Pozostałe (m.in. chemikalia) będą stopniowo poddawane ocenie przez Komisję Europejską, by określić ryzyko ucieczki emisji, czyli przeniesienia ich produkcji poza terytorium UE. Docelowo wszystkie te towary powinny zostać objęte CBAM do 2030 r.

10-krotna różnica

Stawka tej granicznej taryfy zostanie określona na podstawie średniego tygodniowego kursu unijnych uprawnień ETS. UE deklaruje, że wprowadzony mechanizm zachęci inne państwa i obszary gospodarcze do prowadzenia bardziej ambitnej polityki klimatycznej. Tutaj pojawiają się wątpliwości.