Przedsięwzięcie wrażliwe na różnego rodzaju wstrząsy

Przed osobami, które przejmą odpowiedzialność za program energetyki jądrowej jest wiele wyzwań: zapowiadany audyt (którego potrzeba, w obliczu ograniczonej transparentności działania, ustępującej ekipy, wydaje się skądinąd zrozumiała), określenie modelu finansowania inwestycji, negocjowanie umów z partnerami, legislacja, licencjonowanie technologii, wreszcie – „szarpnięcie cugli” w pracach nad drugą planowaną elektrownią (na podjęcie czekają m.in. decyzje co do lokalizacji i wyboru technologii).

To jednocześnie przedsięwzięcie wrażliwe na różnego rodzaju wstrząsy. Od płynności i sprawności przejęcia inicjatywy przez nowe władze w każdej z tych spraw, zależeć będzie dotrzymanie harmonogramu inwestycji, a co za tym idzie, koszty – zarówno te związane z ewentualnymi przekroczeniami terminów, jak i wykolejeniem polskiej transformacji energetyczno-klimatycznej. Bo w polskiej strategii transformacyjnej to właśnie uruchomienie elektrowni jądrowych ma otworzyć drogę do ostatecznego pożegnania z węglem i gazem w polskim miksie (elektro)energetycznym i przeprowadzenia go bez uszczerbku dla bezpieczeństwa dostaw prądu.

Reklama

Kto dostanie resort klimatu i środowiska?

Tym bardziej niepokoić może, że kolejna już osoba, przymierzana do jednej z kluczowych (dla tego procesu) tek w przyszłym rządzie (resortu klimatu i środowiska) wywodzi się ze środowiska doktrynalnie niechętnego atomowi.

Najpierw na giełdzie nazwisk pojawiła się Urszula Zielińska, warszawska posłanka KO, a zarazem współprzewodnicząca Zielonych. Jeszcze kilka miesięcy temu Zielińska zaznaczyła wprost, że – jej zdaniem – atom Polsce potrzebny nie jest. – Odnawialne, rozproszone źródła energii stabilizowane biogazem i dostępnymi już na rynku magazynami są w stanie zapewnić dyspozycyjną, stabilną energię, nawet przy założeniu, że np. przez cały styczeń nie wieje i nie świeci i jest minus 15 st. C – mówiła „Gazecie Wyborczej”. Wskazywała też, że budowa elektrowni jądrowych jest nieopłacalna ekonomicznie, ryzykowna z punktu widzenia bezpieczeństwa oraz zależności od dostaw uranu. – Te pomysły budowy elektrowni jądrowych w Choczewie, Bełchatowie czy Pątnowie, to miraże – przekonywała Zielińska.

Liderka Zielonych wzbudziła kontrowersje już po ogłoszeniu wyników wyborów, gdy w rozmowie z Radiem Zet stwierdziła, że nowy rząd powinien się przyjrzeć kontraktowi, podpisanemu z amerykańskimi partnerami projektu jądrowego, dostawcą technologii Westinghousem, i generalnym wykonawcą – firmą Bechtel. – Musimy się dowiedzieć, na ile jest obowiązująca i jakie kary grożą za odstąpienie od tej umowy – powiedziała Zielińska. Później łagodziła jednak wydźwięk swojej wypowiedzi. Zapewniała, że choć – wedle jej ugrupowania – energia jądrowa nie jest niezbędnym składnikiem polskiej transformacji, wszystkie zobowiązania międzynarodowe (poczynione przez ustępujący rząd) będą utrzymane.

Odkąd z kolei szala w rozmowach koalicyjnych przesunęła się w stronę powierzenia ministerstwa odpowiedzialnego za politykę klimatyczną i środowisko Polsce 2050 Szymona Hołowni, jedną z kandydatek nieoficjalnie typowanych na to stanowisko stała się Katarzyna Jagiełło, wieloletnia aktywistka polskiego Greepeace’u, b. doradczyni Hołowni do spraw przyrodniczych. Zapytana dziś o stanowisko w sprawie programu jądrowego na portalu X (d. Twitter), stwierdziła: „Jeśli atom, to model fiński. Na pewno nie w Lubiatowie. Wolę wizję z inwestowaniem w bardziej lokalne źródła, stabilizowanie OZE na poziomie lokalnym, na przykład magazynami energii”. „Instalacja, która miałaby zniszczyć jedno z ostatnich dzikich miejsc wybrzeża, otoczona działkami wykupionymi przez PIS ma większe szanse, gdy stanie w innym miejscu. To jak farma fotowoltaiczna na Polanie Białowieskiej: OZE jest super, demolka cennych przyrodniczo miejsc już nie” – dodała Jagiełło.

O bilansie korzyści i strat poszczególnych strategii można dyskutować…

Faktem jest, że model systemu energetycznego oparty na atomie, nie jest jedynym. Ale w jakiś sposób bilansować zależne od pogody dostawy ze źródeł OZE w okresie przejściowym trzeba. Zwłaszcza jeśli nie dysponuje się – jak choćby Skandynawia – dużymi zasobami względnie stabilnej energetyki wodnej. Można – jak sugeruje to Zielińska – postawić na szczytowe moce opalane gazem ziemnym, z czasem zastępowanego biogazem albo innymi niskoemisyjnymi alternatywami. Choć średnio współgra to ze sprzeciwem ekologów wobec wielu inwestycji związanych z błękitnym paliwem, który jest w takiej strategii kluczowym paliwem przejściowym i – jak pokazuje przykład Niemiec, które są flagowym orędownikiem takiej strategii – trudno szybko zastąpić go na wielką skalę innym źródłem. Można postawić na dość kosztowne (jak na razie) magazyny energii, a do czasu zgromadzenia odpowiednich mocy, posiłkować się zmodernizowanymi w duchu programu „Bloki 200+” elastycznymi jednostkami węglowymi. O bilansie korzyści i strat poszczególnych strategii można dyskutować.

Ale faktem jest, że nie z taką ofertą szła do wyborów przyszła koalicja. Wręcz przeciwnie, Koalicja Obywatelska w kampanii „100 konkretów” obiecywała przyspieszenie rozwoju źródeł niskoemisyjnych, w tym energetyki jądrowej. O potrzebie kontynuacji programu jądrowego mówił też w imieniu Trzeciej Drogi Władysław Kosiniak-Kamysz. A ostatnio już o poparciu dla atomu (jako stabilizatora polskiego systemu energetycznego) mówiła wiceprzewodnicząca Polski 2050 Paulina Hennig-Kloska, sama także przymierzana do teki ministra klimatu. Na miks energetyczny oparty na OZE i atomie stawiała też w swoim programie Lewica. I było tak nie przypadkiem. Atom bije dziś rekordy popularności mierzonej w sondażach opinii publicznej i jest tym przedsięwzięciem, za którego kontynuacją opowiada się miażdząca większość badanych, w tym niemal 90 proc. wyborców opozycji.

Sygnały dystansu i polski atom

Zapewne kandydatura Katarzyny Jagiełły – którą, nawiasem mówiąc, jako doświadczoną i kompetentną obrończynię przyrody, osobiście lubię i cenię – okaże się na giełdzie kandydatów na ministrów kolejnym fenomenem ulotnym i krótkotrwałym. A nawet jeżeli do rządu trafi, to zapewne bez kluczowych kompetencji ws. energetyki, które trafić mogą w takim scenariuszu do planowanego Ministerstwa Przemysłu.

Ale fakt, że kolejna już osoba, która jednak odgrywała (w środowiskach składających się na przyszły rząd), pewną rolę (współpracując z liderem Polski 2050, a także Hanną Gill-Piątek czy Joanną Muchą) i która nie odżegnuje się od ambicji politycznych, z taką lekkością stawia pod znakiem zapytania strategiczny dla państwa projekt, nie wydaje mi się całkiem pozbawiony znaczenia. Tym bardziej, że zmianę lokalizacji – o ile będzie możliwa bez straty czasu, pieniędzy oraz ryzyka dla relacji z Amerykanami – dopuścił niedawno sam premier in spe Donald Tusk.

O ile jednak szef Platformy poprzestał na stosunkowo luźnych i obwarowanych wieloma zastrzeżeniami spekulacjach, Jagiełło całkiem wprost opowiada się za decyzjami, które grożą harmonogramowi realizacji pierwszej polskiej elektrowni jądrowej opóźnieniami liczonymi w latach. Bo wyrzucenie na śmietnik dorobku i dokumentacji wypracowanych dla Choczewa i rozpoczęcie wyboru lokalizacji elektrowni od nowa – o czym doświadczona aktywistka, która nie raz miała do czynienia z procedurami środowiskowymi, musi wiedzieć – nie może odbyć się bez uszczerbku finansowego, czasowego, politycznego i wizerunkowego dla całego przedsięwzięcia. Kolejne sygnały dystansu, płynące z zaplecza przyszłego rządu, są z pewnością odnotowywane przez głównych interesariuszy projektu i podmywają atmosferę pewności wokół polskiego atomu.

To dokładnie odwrotny efekt od pożądanego. Sukcesja władzy, zwłaszcza w klimacie posuniętej do granic polaryzacji politycznej, sama w sobie jest ogromnym wyzwaniem dla ciągłości polityk państwa i jego strategicznych projektów. To naturalna i nieunikniona cena demokracji, którą warto ponieść. Są jednak obszary, w których warto zadbać o spokój i kontynuację. Zwłaszcza, gdy oczekują tego wszyscy wyborcy, ponad podziałami.