W 2008 r. młoda Litwinka Milda Mitkute chciała zmienić mieszkanie, ale przeprowadzkę utrudniały jej zalegające stosy ubrań. Poznany na imprezie programista Justas Janauskas zaoferował pomoc – zrobił stronę internetową, która pozwalała znajomym przeglądać i wybierać ubrania z szafy Mildy, a także oferować swoje zbędne rzeczy. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i początkiem wielkiego biznesu. Dziś serwisy należące do Vinted działają w 15 krajach, mają ponad 50 mln zarejestrowanych użytkowników i szacuje się, że spółka warta jest 4,5 mld dol. Ale wraz z rozwojem Vinted zaczęło mierzyć się z poważnymi kontrowersjami. W ubiegłym tygodniu polski Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów właśnie nałożył na platformę 5,3 mln zł kary za stosowanie praktyk, przez które użytkownicy mogli tracić czas i pieniądze. Wątpliwości co do sposobu działania Vinted ma także Urząd Ochrony Danych Osobowych oraz organy konsumenckie w całej Europie (skupione w sieci Consumer Protection Cooperation Network).

Dowód, proszę

Vinted to medium społecznościowe i platforma sprzedażowa w jednym. Jedną z jego idei jest promowanie tzw. mody cyrkularnej, czyli maksymalnego wykorzystania już wyprodukowanych tekstyliów. To stosunkowo nowy trend będący odpowiedzią na kryzys klimatyczny i zanieczyszczenia, które powoduje przemysł odzieżowy. Według Biura Analiz Parlamentu Europejskiego produkcja odzieży i obuwia odpowiada za 10 proc. emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. To więcej niż transport lotniczy i morski razem wzięte. Europejczycy kupują co roku ok. 26 kg ubrań, a wyrzucają 11 kg.
Mechanizm działania platformy jest bardzo prosty: użytkownik zakłada konto oraz podaje swój numer telefonu i e-mail. Co ważne, każdy może być jednocześnie sprzedawcą i kupującym. Rzeczy oferowane przez danego użytkownika są widoczne po kliknięciu w jego profil. W wizytówce można też podejrzeć opinie, jakie po zakończonych transakcjach wystawili mu kupujący. Dbanie o reputację to ważny warunek sukcesu handlowego w serwisie: profile, które mają mało komentarzy albo słabe opinie, będą miały pod górkę w znajdowaniu zainteresowanych.
Reklama
Transakcja zwykle odbywa się za pośrednictwem platformy. Użytkownicy mogą tam zapłacić za przedmiot i pobrać wygenerowaną automatycznie etykietę wysyłkową. Gdy przedmiot dotrze do nabywcy, może on zaakceptować przesyłkę lub – jeśli coś jest nie w porządku – rozpocząć spór ze sprzedającym. Vinted wówczas podejmuje próbę rozstrzygnięcia wątpliwości. Dopiero po zakończeniu całej operacji pieniądze za przedmiot trafiają do wirtualnego portfela sprzedawcy. Ten może później wypłacić środki na swoje konto bankowe lub płacić nimi za ubrania kupowane na platformie.
To właśnie sposób wypłacania środków zaczął budzić kontrowersje użytkowników. Okazało się, że po przekroczeniu określonej kwoty sprzedaży nagle tracili możliwość uzyskania swoich pieniędzy. Receptą miało być przesłanie skanu dowodu osobistego, paszportu lub prawa jazdy operatorowi płatności – holenderskiej firmie Adyen. Bez tego środki pozostawały zamrożone na kontach Vinted. Użytkownicy, rozpoczynając przygodę z serwisem, nie byli jednak świadomi istnienia takiego mechanizmu – dowiadywali się o tym dopiero, gdy już mieli pieniądze na koncie. – Nigdy nie przekazałabym swojego dowodu osobistego firmie. Bałabym się, że np. dane wyciekną i ktoś weźmie na mnie kredyt. Kiedy dostałam informację o weryfikacji, próbowałam załączyć skan, w którym zaczerniłam najważniejsze dane, ale platforma odrzuciła dokument. Spróbowałam ponownie, tym razem zakrywając PESEL wydartymi karteczkami. Jakimś cudem przeszło i dostałam wypłatę, ale wiem, że u koleżanek to nie zadziałało – mówi Agnieszka, która na platformie handluje ubraniami w stylu retro.

Urząd za urzędem

Vinted broni się, że operator płatności musi dokonywać weryfikacji użytkownika. Do tego zobowiązuje go bowiem ustawa o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy i finansowaniu terroryzmu. Zastrzeżenia dotyczące tego mechanizmu od listopada ubiegłego roku bada Urząd Ochrony Danych Osobowych wraz ze swoimi odpowiednikami z Litwy, Francji i Holandii. – Przedmiotem postępowań są m.in. kwestie związane z przejrzystym informowaniem, przechowywaniem danych związanych z wypłatami środków czy realizacją praw osób, których dane dotyczą. Podczas prac skupiono się także na kryteriach blokowania kont użytkowników – wyjaśnia w rozmowie z DGP rzecznik instytucji Adam Sanocki. Wyników analiz jeszcze nie ma.
UOKiK zajął się natomiast tym, w jaki sposób weryfikacji wymagano od użytkowników. – Niedopuszczalne jest, by konsumenci w momencie decydowania się na sprzedaż na platformie Vinted.pl i zakładania e-portfela nie mieli jasnej, pełnej i rzetelnej informacji na temat konieczności i szczegółów weryfikacji tożsamości – ocenia prezes UOKiK Tomasz Chróstny. Pikanterii sprawie dodaje to, że Vinted właśnie migruje na nową platformę, która ma umożliwić handel między użytkownikami z Polski, Czech, Słowacji i Litwy. Wszystkie konta mają do 20 maja zostać przeniesione ze starego Vinted do nowego. Migracja obejmuje niemal wszystkie dane – z wyjątkiem portfeli użytkowników. Co oznacza, że jeśli ktoś nie wypłaci ich na konto w banku, bo nie może przejść weryfikacji, pieniądze przepadną.
Początkowo polski regulator chciał nałożyć na Vinted jeszcze większą karę. Spółka jednak podjęła z urzędem współpracę i po jego sugestiach zaczęła informować użytkowników przy zakładaniu konta i e-portfela o tym, co ich czeka, jeśli zarobią na ubraniach więcej niż 1 tys. euro lub operator uzna ich działania za podejrzane.
Magdalena Szlaz odpowiedzialna za kontakty z mediami w Vinted przypomina jednak, że generalnie do handlowania na platformie nie trzeba przechodzić weryfikacji. Można ją potraktować jak witrynę reklamową i dogadać się ze sprzedającym na wysyłkę już bez pośrednictwa. To całkiem inna strategia niż ta, którą stosuje np. Allegro – serwis wprowadził nawet szyfrowanie adresów e-mail użytkowników, by ci nie porozumiewali się poza platformą. Wśród użytkowników Vinted transkacje bez udziału platformy to jednak dość powszechna praktyka. Ale i w tym wypadku UOKiK miał zastrzeżenia. Chodziło o to, że na platformie nigdzie nie ma informacji o tym, że korzystanie z jej pośrednictwa przy zakupie przedmiotu nie jest obowiązkowe. Klikając w przedmiot, użytkownicy widzą tylko opcję „zapytaj o przedmiot” (wysyłanie wiadomości do sprzedającego) i „kup teraz”, która prowadzi do zakupu przez stronę. Jaki jest haczyk? Otóż Vinted do każdej transakcji zrealizowanej przez „kup teraz” dolicza opłatę serwisową, tzw. ochronę kupujących. W Polsce to koszt 2,90 zł plus 5 proc. ceny przedmiotu. Jeśli więc kupujemy wełniany sweter, za który sprzedający chce 80 zł, płacimy za niego 86,9 zł. Różnicę zgarnia Vinted.
– Wskutek nieinformowania konsumentów o tym, jak przeprowadzić transakcję bez zapłaty za „Ochronę Kupującego”, wiele osób może być zmuszonych uiścić tę opłatę, chociaż usługa nie jest im potrzebna – przekonuje Chróstny.
Magdalena Szlaz odbija piłeczkę. – Nie rekomendujemy transakcji bezpośrednich ze względu na to, że mogą być mniej bezpieczne. Taka transakcja może wymagać udostępnienia szczegółów płatności innym użytkownikom – wyjaśnia. Trudno odmówić jej racji. Wraz ze wzrostem popularności Vinted coraz chętniej serwis wykorzystują oszuści. Nie ma tygodnia, by na stronach lokalnych komend policji nie pojawiały się ostrzeżenia przed grasującymi tam złodziejaszkami. Sama facebookowa grupa „Oszukani na Vinted” zrzesza już prawie 60 tys. osób.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.