Był początek maja 1994 r., a ludobójstwo w Rwandzie trwało już miesiąc. Sąsiedzi zabijali sąsiadów maczetami, nożami i narzędziami rolniczymi: w domach, budynkach publicznych i na polach. Do mordowania ludności Tutsi podburzały Hutu również rozgłośnie radiowe, czasem podając adresy i numery tablic rejestracyjnych osób, którym udało się zbiec. Społeczność międzynarodowa z przerażeniem słuchała o kolejnych aktach masowej przemocy, ale nie ruszyła z pomocą prześladowanym.
W Waszyngtonie doradcy prezydenta Billa Clintona w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa wpadli wtedy na pomysł zagłuszenia rwandyjskiego radia. Administracja demokratyczna była przeciwna interwencji zbrojnej, ale pomysł zablokowania ludobójczej propagandy był znacznie mniej kontrowersyjny. I logiczny. Jeśli radio służy do wzniecania przemocy, to próba zablokowania sygnału wydawała się konieczna.
A jednak to się nie wydarzyło. O odrzuceniu pomysłu zadecydowały przede wszystkim kwestie pragmatyczne: logistyki, skuteczności i ceny takiej operacji. Ale jednym z argumentów przeciwko zagłuszaniu rwandyjskiej propagandy była też wolność słowa: USA nie chciały być postrzegane jako kraj, który ingeruje w swobodę wypowiedzi, tak jak masowo robiły to reżimy komunistyczne i autorytarne. Zbrodnie w Rwandzie trwały kolejne dwa miesiące i pochłonęły życie jeszcze tysięcy niewinnych ofiar.
W ostatnich latach dziennikarze i eksperci znów przypominają tę historię na dowód morderczej mocy słów. Chociaż nowe badania pokazują, że w 1994 r. ludobójcze komunikaty nadawane przez radio nie miały ogólnokrajowego zasięgu (tylko 10 proc. mieszkańców Rwandy miało wtedy radioodbiorniki), a do większości zabójstw Tutsi doszło, jeszcze zanim zaczęto je emitować, to trudno dyskutować z tym, iż nienawiść i dehumanizowanie wybranych grup obywateli mogą się przyczynić do atmosfery prowadzącej do realnych zbrodni. Sądzę też, że tamta lekcja może pozwolić nam – zamożnym społeczeństwom Zachodu lepiej zrozumieć nasze wyzwania: od rosyjskiej dezinformacji po cybernękanie wśród nastolatków. Ale pokazuje ona coś jeszcze: jak daleko zostawiliśmy rzeczywistość sprzed ponad ćwierćwiecza za sobą. Dziś wielu niespecjalnie chce bronić wolności słowa nawet w dużo mniej dramatycznych okolicznościach. Coś się zmieniło: potrzeba ograniczenia wolności słowa staje się nowym konsensusem. Choć zgody co do tego, gdzie leży problem i jak go rozwiązać, nie ma.
Reklama

Tematy pod specjalnym nadzorem

Wiadomość, że najbogatszy człowiek świata Elon Musk może kupić Twittera i chce zaprowadzić tam „absolutną wolność słowa”, wywołała wśród komentatorów więcej obaw niż nadziei. Pojawiły się wezwania do bojkotu platformy, a amerykańska telewizja NBC zrobiła cały materiał o ludziach, którzy rzucili Twittera na samą wieść, że może kupić go kontrowersyjny miliarder. Tłumaczyli swoją decyzję obawą, że ich prywatne dane będą sprzedawane każdemu, kto za nie dobrze zapłaci. Albo tym, że kłamstwa, dezinformacja i mowa nienawiści znajdą na Twitterze pod rządami Muska jeszcze bardziej przyjazne środowisko.
W ostatniej dekadzie rządy państw Zachodu nakazały wielkim sieciowym gigantom walczyć z terroryzmem, treściami pedofilskimi, handlem bronią czy promocją ekstremistycznych ideologii. Dopóki chodziło o rzeczy wprost zakazane w wielu krajach świata, podejście to nie było zbyt kontrowersyjne. Mimo to niektórzy nie spieszyli się z jego wdrażaniem. Na przykład Facebook zdecydował o zablokowaniu w swoich serwisach kłamstwa oświęcimskiego dopiero w październiku 2020 r. – po latach próśb i napomnień ze strony organizacji zajmujących się pamięcią Zagłady. A gdy doszło do ludobójstwa ludu Rohindża w Mjanmie w 2016 r., serwis Marka Zuckerberga oskarżono o to, że niewiele zrobił, by powstrzymać rozlewającą się na platformie nienawiść, a zatem jest współwinny zbrodni. Co zaowocowało nasileniem wezwań o więcej moderacji i kontroli treści w innych językach i krajach świata.
Wybuch pandemii do listy tematów pod specjalnym nadzorem dołożył dezinformację szczepionkową, w efekcie czego platformy musiały często decydować, co jest, a co nie jest prawdą w świetle najnowszych ustaleń medycyny. I jaka krytyka Chińskiej Republiki Ludowej oraz Światowej Organizacji Zdrowia jest dopuszczalna, a jaka nie jest. W maju Bruksela zaproponowała też projekt regulacji, który zmusi platformy cyfrowe do prewencyjnego filtrowania treści – również prywatnych wiadomości – w celu wytropienia i usunięcia materiałów pedofilskich.
To oczywiście nie koniec wyliczanki. Podczas kampanii wyborczej w 2020 r. i burzliwego lata protestów społecznych w USA lista tematów się poszerzała. Amerykańskie media, politycy, firmy technologiczne i świat nauki na żywo tworzyły i obalały granice tego, co można mówić, a co powinno być zakazane na temat historii niewolnictwa, transpłciowości czy edukacji seksualnej. Spory te ciągną się zresztą do dziś. Przed wyborami prezydenckimi niektóre media (zarówno te tradycyjne, jak i społecznościowe) tak bardzo obawiały się rosyjskiej ingerencji, że zdecydowały się nie publikować pewnych treści – mimo braku dowodów na ingerencję Kremla. Tak było z historią niesławnego laptopa Huntera, syna Joego Bidena. W październiku 2020 r. tabloid „New York Post” ujawnił kompromitujące zdjęcia Bidena juniora (np. zażywającego crack) oraz e-maile dotyczące jego przedsięwzięć biznesowych (Biden senior uchodził wówczas za faworyta w wyścigu o Biały Dom). W odpowiedzi platformy cyfrowe (w tym Twitter i Facebook) – podejrzewając, że publikacja to rosyjska intryga – zaczęły blokować lub ograniczać dostęp do treści „New York Posta”. Materiały były prawdziwe, ale stało się to jasne już po wyborach (ich autentyczność potwierdził m.in autor biografii rodziny Bidenów Ben Schreckinger z portalu Politico). Szef Twittera Jack Dorsey nazwał potem decyzję o blokadzie „totalnym błędem”. Dowodów na to, że publikacja była inspirowana przez Kreml, na razie nie znaleziono (w e-mailach Bidena prokuratura nie znalazła też dotąd dowodów przekrętów finansowych, które pozwoliłyby na postawienie mu zarzutów).
Po zamieszkach na Kapitolu 6 stycznia 2021 r. prezydenta Donalda Trumpa ostatecznie usunięto z platform cyfrowych. Nowo wybrany szef administracji Biden ogłosił powstanie komórki doradczej w Departamencie Bezpieczeństwa Krajowego, dystopijnie nazwanej Komisją Zarządzania Dezinformacją (Disinformation Governance Board).
Po inwazji Rosji na Ukrainę Unia Europejska w jednym z pierwszych pakietów sankcji wprowadziła blokadę rosyjskich rozgłośni. Niektórzy operatorzy płatności (jak PayPal) zaczęli z kolei blokować konta lewicowych czy antyglobalistycznych portali w rodzaju MintPress, które krytykowały m.in. amerykańską pomoc Ukrainie – bez wyjaśnienia, na jakiej podstawie (innej niż sam regulamin) – można zamrozić pieniądze jakiejś redakcji, nie zapewniając jej możliwości odwołania. Wcześniej podobne restrykcje dotknęły np. WikiLeaks i chrześcijańsko-prawicową platformę crowdfundingową GiveSendGo (choć akurat w obu tych przypadkach powody zostały zakomunikowane jaśniej).