Pakiet „Piątka dla zwierząt” był w ostatnich dniach najżywiej dyskutowaną propozycją legislacyjną (w momencie zamykania wydania projekt był po drugim czytaniu w Sejmie). To rzadki przykład ustawy autorstwa posłów PiS, pod którą zgodnie podpisała się także Lewica, PO i Zjednoczona Prawica, choć w samej koalicji rządzącej nie obyło się bez podziałów. Chociaż ustawa mająca poprawić dobrostan zwierząt zakłada kilka gruntownych zmian, m.in. zakaz uboju rytualnego i wyższe kary za znęcanie się nad zwierzętami, to medialna i polityczna burza rozpętała się przede wszystkim wokół jednego z postulatów – likwidacji ferm zwierząt futerkowych, których właściciele będą musieli w ciągu roku zwinąć interes, jeżeli nowe przepisy wejdą w życie.
„To zamach na wolność gospodarczą i nóż w plecy polskiego rolnictwa” – komentują hodowcy i to najłagodniejsza z ich reakcji. Z drugiej strony obrońcy praw zwierząt i mieszkańcy terenów, na których znajdują się fermy, twierdzą, że hodowca to bardziej biznesmen niż rolnik, a na futrach i tak najwięcej zarabia zagraniczny kapitał, koszty zostawiając po polskiej stronie.
W mętliku trudnych do zweryfikowania liczb, danych i wykluczających się wzajemnie statystyk nie jest łatwo ustalić prawdę. Pewne jest jedno. W grę wchodzą naprawdę duże pieniądze (w 2019 r. wyeksportowano skóry zwierząt futerkowych i wyroby z nich za ponad 800 mln zł). Pytanie tylko, kto rzeczywiście je straci, a kto zyska.

Branża schyłkowa czy kluczowa

Reklama
Trudno ustalić podstawowe fakty, które pozwoliłyby stwierdzić, o jakich konsekwencjach dla gospodarki w ogóle mowa. Hodowcy futer i wolnorynkowcy mówią o świetnie prosperującej branży i dziesiątkach tysięcy osób, nad którymi teraz – z powodu arbitralnej decyzji posłów – zawisła legislacyjna gilotyna. Rysują idylliczny obraz części polskiego rolnictwa, która zostanie zrównana z ziemią z powodu jednej ustawy. Straszą konsekwencjami dla regionów, w których fermy mają być kluczowym ogniwem lokalnej gospodarki. Ich oponenci przekonują z kolei, że branża futrzarska to raczej usychająca, a nie dorodna gałąź polskiego przemysłu, która z rolnictwem nie ma nic wspólnego – poza preferencjami przysługującymi specjalnym działom produkcji rolnej. Ta sama branża jest więc tym razem przedstawiana jako niszowy rynek, który odpowiada za promile polskiego PKB.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP