W Rankingu Wolności Gospodarczej, wykonanym przez Heritage Foundation, na szczycie jest Nowa Zelandia, która rozwija się w tempie graniczącym z błędem statystycznym, na szarym końcu Chiny.

Od podobnych absurdów i paradoksów aż się roi w najważniejszych ekonomicznych rankingach, którymi emocjonują się także Polacy.

„Polska w czołówce krajów rozwiniętych społecznie” – trąbiły nagłówki gazet kilka tygodni temu. Powodem euforii było opublikowanie rankingu Social Progress Index (SPI), który opracował prof. Michael Porter z Uniwersytetu Harvarda przy współpracy ze znaną firmą doradczą. W założeniu nie mierzy on poziomu bogactwa, ale czynniki bezpośrednio wpływające na jakość życia, takie jak na przykład dostęp do opieki zdrowotnej i wody pitnej, jakość powietrza czy bezpieczeństwo.

W zestawieniu Polska znalazła się na wysokim, pozornie, siódmym miejscu w Europie i trzynastym na świecie, a wygrała Szwecja, przed Wielką Brytanią i Szwajcarią.

Reklama

Ale wysoką pozycję zawdzięczamy temu, że autorzy w pierwszej edycji rankingu uwzględnili jedynie 50 państw, czyli mniej więcej jedną czwartą istniejących na świecie. Dodatkowo Anders Corr, z firmy Corr Analytics, policzył, że 85 proc. indeksu można wyjaśnić wysokością PKB na osobę. To oznacza, że autorzy SPI, odżegnując się od dochodu narodowego, de facto stworzyli ranking, który niewiele różni się od rankingu najbogatszych krajów. Co zresztą oczywiste, bo zwykle im kto jest bogatszy, tym więcej wydaje na opiekę zdrowotną, czy ochronę środowiska.

Po co więc tworzyć takie rankingi? Otóż kluczem jest nazwa firmy doradczej, która pojawiła się we wszystkich notkach prasowych. Taki ranking to mnóstwo taniej reklamy dla niej. Taniej, ponieważ autorzy sami przyznają, że osobiście nie zbierali danych (co jest bardzo drogie), a jedynie skorzystali z baz takich instytucji, jak Bank Światowy i Światowa Organizacja Zdrowia. Mając do dyspozycji dobre źródło informacji i arkusz kalkulacyjny sprawny analityk może stworzyć taki ranking w parę godzin.

>>> Czytaj cały tekst