O tym, że globalizacja jest na fali opadającej, mówiło się już od ponad dekady. Trend przybrał na sile w trakcie wojny handlowej między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Potem przyszła pandemia i liczne niedobory. W rezultacie poszczególne państwa zaczęły zabezpieczać się przed zerwaniem łańcuchów dostaw, dając priorytet swojej produkcji kosztem handlu międzynarodowego. Największe światowe gospodarki rozkręciły popyt inwestycyjny, przedkładając krajowy biznes nad globalną konkurencję. Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę i ściągnęła na siebie deszcz sankcji, geopolityka odcisnęła jeszcze większe piętno na handlu. Jeśli dodać do tego falę nacjonalizmu na całym świecie, to widać, że świat wkroczył w nową erę polityki handlowej. Od Ameryki, przez Europę, po Azję gospodarki zamykają się we własnej skorupie, oferując zachęty finansowe lub wręcz wymogi w zakresie korzystania z towarów wytworzonych i usług świadczonych lokalnie. Nie trzeba dodawać, że hamuje to wolny handel i globalny przepływ towarów.

Po II wojnie światowej USA stanęły na wysokości zadania: nie okopały się w twierdzy izolacjonizmu, jak zrobiły to w dwudziestoleciu międzywojennym, lecz uznały, że w ich interesie leży przywództwo kapitalistycznego świata i wspieranie wolnego handlu. Światowa Organizacja Handlu (WTO) promująca wolny handel powstała przecież pod egidą USA. To Waszyngton patronował tworzeniu reguł międzynarodowego ładu ekonomicznego. Był w stanie modulować postępowanie podporządkowanych im państw. „Mógł nawet od czasu do czasu lekceważyć te zasady lub dostosowywać je na swoją korzyść, jeśli nie przesadził. Przede wszystkim jednak kierowanie systemem opartym na zasadach pozwoliło na uzyskanie maksymalnego efektu ekonomicznego przy jednoczesnej minimalizacji potrzeby bezpośredniego konfliktu” – zauważa w magazynie „Foreign Policy” Adam Posen, prezes The Peterson Institute for International Economics.

To tłumaczy, dlaczego USA tak niezachwianie dążyły do globalizacji, mimo że ich udział w światowym PKB na przestrzeni ostatnich 60 lat zmalał – wskutek tejże globalizacji – z 40 proc. do 25 proc. Bez względu na barwy polityczne Amerykanie byli gorącymi zwolennikami liberalizmu, sprzeciwiając się majstrowaniu przy konkurencji. To się zmieniło, gdy nastał Donald Trump i jego „America first”. Ale nawet administracja Joe Bidena wdała się w romans z protekcjonizmem, rzucając hasło „Buy American”.

W ubiegłym roku prezydent USA podpisał pakiet legislacyjny obejmujący ustawę o redukcji inflacji (IRA), ustawę o układach scalonych i nauce (CSA), ustawę o amerykańskim planie ratunkowym (ARPA) oraz ustawę o inwestycjach w infrastrukturę i zatrudnieniu (IIJA). Zapewnia on inwestycje w infrastrukturę, dotacje i związane z nimi ulgi podatkowe dla producentów wytwarzających dobra na amerykańskiej ziemi. Tym samym jednak grozi ucieczką zagranicznych inwestycji z Europy i Azji do Stanów Zjednoczonych. Administracja Bidena przeznaczy 465 mld dolarów na wsparcie sektora półprzewodników i transformacji klimatycznej. Ma to być sposób na stworzenie miejsc pracy dla Amerykanów, na przeorientowanie gospodarki w kierunku zielonego wzrostu, a przede wszystkim na poskromienie konkurencji ze strony Pekinu. Rząd USA obawia się zwłaszcza uzależnienia od Chin w zakresie baterii i od – jeszcze niepodległego – Tajwanu w zakresie zaawansowanych mikroprocesorów.

Reklama

Rząd USA obawia się zwłaszcza uzależnienia od Chin w zakresie baterii i od – jeszcze niepodległego – Tajwanu w zakresie zaawansowanych mikroprocesorów.

Celowana kontrola eksportu do Chin i inwestycji w Chinach, w odniesieniu do ściśle zdefiniowanych zaawansowanych technologicznie towarów, ma sens. Natomiast ochrona całości amerykańskiej produkcji przed zagraniczną konkurencją jest niepotrzebna, a wręcz szkodliwa. Bo chociaż może pomagać osiągnąć pewne cele krótkoterminowe, to w dłuższej perspektywie rodzi negatywne konsekwencje. Z jednej strony obniża dochody ze sprzedaży na lokalnym rynku towarów, gdzie jest drogo, a z drugiej strony uderza w eksport, który również staje się zbyt drogi. Kraje nakładające bariery handlowe, zwłaszcza w postaci narzucania reguł pochodzenia i wymogu tzw. składnika krajowego, tracą konkurencyjność, ale także innowacyjność, tak potrzebną w technologiach dekarbonizacyjnych.

Jak pisze wspomniany wyżej Adam Posen, „agresywnemu zachowaniu Pekinu najlepiej stawić czoła dyplomacją i zdolnością militarną. Waszyngton może czuć się sfrustrowany brakiem szybkich zwycięstw w Chinach, ale to nie powód, by wyładowywać tę frustrację na reszcie świata (…). W rzeczywistości takie postępowanie pogorszy bezpieczeństwo USA, hamując postęp technologiczny niezbędny do zapewnienia odporności i osłabiając wpływ USA na kraje trzecie”.

Amerykański protekcjonizm uderza też w sojuszników USA. Ci z jednej strony pochwalają, że Ameryka w końcu na serio włącza się w walkę ze zmianami klimatycznymi, a z drugiej zastanawiają się, czy powinni stworzyć swoje dotacje jako przeciwwagę dla amerykańskich. Część Europy nerwowo zareagowała na amerykański popis nacjonalizmu gospodarczego, ponieważ odebrała go jako kolejny cios w sytuacji, gdy zmagała się już z recesją i kryzysem energetycznym wywołanym sankcjami wobec Rosji. Francja oskarżyła USA o „rozłamywanie” Zachodu, ale już kraje historycznie zorientowane na wolny handel: Skandynawia, Benelux i Pribałtyka prezentują ostrożne podejście, bez wydawania USA wojny „wet za wet”. Z kolei Niemcy, bojąc się scenariusza deindustralizacji, same zachowały się egoistycznie, wpompowując w swoją gospodarkę 200 mld euro, co wzbudziło sprzeciw innych członków Jednolitego Rynku UE, których nie stać na takie prezenty.

Z kolei Niemcy, bojąc się scenariusza deindustralizacji, same zachowały się egoistycznie, wpompowując w swoją gospodarkę 200 mld euro, co wzbudziło sprzeciw innych członków Jednolitego Rynku UE, których nie stać na takie prezenty.

Zresztą, jeśli chodzi o protekcjonizm, to licząc od 2005 r., czyli tuż po historycznym rozszerzeniu UE, państwa „starej” Wspólnoty przyznają około 9 razy więcej pomocy publicznej (średnio 65 mld euro rocznie) niż kraje „nowej” Unii (7 mld euro). Z danych Komisji Europejskiej wynika ponadto, że Jednolity Rynek rocznie traci ponad 180 mld euro z powodu praktyk protekcjonistycznych państw członkowskich: to równowartość 1,2 proc. PKB Unii Europejskiej – wyliczyli eksperci Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Po początkowym szoku UE zrezygnowała z bardziej agresywnych opcji, w tym złożenia skargi do WTO i wszczęcia sporu handlowego na pełną skalę z Waszyngtonem. Zamiast tego nawiązała z nim dialog. Jakkolwiek byłby on konstruktywny, to nie powstrzyma jej jednak przed wypracowaniem własnej mniej lub bardziej protekcjonistycznej odpowiedzi. Ta będzie wykuwała się w toku intensywnych dyskusji między europejskimi przywódcami w nadchodzących miesiącach. Co do tego, że potrzebna jest unijna zielona strategia przemysłowa, rozumiana jako rozwój nowych zielonych gałęzi przemysłu oraz związanych z nimi łańcuchów dostaw i miejsc pracy, panuje zgoda. Za to nie wiadomo, jak ambitny i dalekosiężny powinien być ten plan, jeśli chodzi o ingerencję w Jednolity Rynek i ewentualne dalsze zaciąganie wspólnego długu poprzez emisję euroobligacji (UE będzie trudno dorównać skali amerykańskiej pomocy publicznej bez wspólnych pożyczek). Wspólnota będzie również musiała zastanowić się, w jaki sposób może skutecznie wykorzystać swoją rozległą sieć już istniejących przepisów klimatycznych, z systemem handlu uprawnieniami do emisji na czele.

Poluzowanie zasad pomocy publicznej i subsydiowania zielonego przemysłu może zakłócić i tak kruchą równowagę między państwami UE, zwiększając dominację Francji i Niemiec ze względu na posiadanie przez te państwa zarówno przestrzeni fiskalnej, jak i bazy przemysłowej.

Poluzowanie zasad pomocy publicznej i subsydiowania zielonego przemysłu może zakłócić i tak kruchą równowagę między państwami UE, zwiększając dominację Francji i Niemiec ze względu na posiadanie przez te państwa zarówno przestrzeni fiskalnej, jak i bazy przemysłowej.

Odrodzenie się protekcjonizmu w stosunkach transatlantyckich to zły omen. Nacjonalizm gospodarczy, którego emblematem jest słynna ustawa IRA, ukazał kruchość sojuszu transatlantyckiego w warstwie ekonomicznej. Zachodnie demokracje powinny dążyć do zbliżenia i współpracy w celu przeciwdziałania zagrożeniom ze strony Rosji i Chin. Jeśli Ameryka chce, aby jej sojusznicy w Azji i Europie przyłączyli się do polityki twardego kursu wobec Chin, to nie może ich dyskryminować gospodarczo. Tak samo, jeśli Europejczycy chcą korzystać z amerykańskiego parasola bezpieczeństwa, to muszą wykazywać wolę współpracy. „Made in Democracy jest lepszą etykietą niż Made in America” – piszą John Austin i Elaine Dezenski w magazynie „The National Interest”. I to prawda. USA i Europa nie powinny ścigać się o dotacje, lecz współpracować jak przyjaciele podzielający wartości demokratyczne, a docelowo stworzyć na specjalnych warunkach transatlantycką zieloną przestrzeń inwestycyjną. Notabene handel między USA a Europą przeżywa obecnie boom. Po raz pierwszy od wielu lat w 2022 r. Stany Zjednoczone importowały więcej towarów z Europy niż z Chin. Europejskie inwestycje w Stanach Zjednoczonych również wykazują tendencję wzrostową. Potrzebna jest nam dyplomacja handlowa, a nie jakakolwiek wojna handlowa czy rywalizacja.

Jeśli protekcjonizm zapuści korzenie w skali świata, to zapłacimy za to wszyscy. Tygodnik „The Economist” szacuje, że replikacja inwestycji w światowym przemyśle technologicznym i zielonej energii kosztowałaby 3,1-4,6 bln dolarów (3,2-4,8 proc. światowego PKB). Co więcej, kraje rozwijające się straciłyby wówczas pole do inwestowania, co ograniczyłoby ich dochody, obniżyło PKB i wzbudziło wrogie nastroje. A Ameryka musi pamiętać o gospodarkach wschodzących. W perspektywie kilkudziesięciu lat Indie, Indonezja, Nigeria i Pakistan staną się bowiem poważnymi wektorami siły na międzynarodowej scenie politycznej i ekonomicznej. Nie warto ich antagonizować.

Grażyna Śleszyńska
ikona lupy />
Obserwator Finansowy - otwarta licencja / obserwatorfinansowy.pl