Wzrost cen

Przeciwnicy euro straszą przede wszystkim wzrostem cen – czymś, czego obawia się każdy i każdy świetnie rozumie, jakie są efekty drożyzny. Choć mam wrażenie, że ten argument ostatnio stracił na sile kiedy obywatele zorientowali się, że i bez euro drożyzna może szaleć (i to w stopniu znacznie większym niż w samej strefie euro). Przyjrzyjmy się jednak konkretom.

Niegdyś wiele mówiło się o efekcie cappuccino: jak chciwi sprzedawcy zaokrąglali ceny w górę. Rzeczywiście na początku tworzenia strefy euro podobne mechanizmy miały miejsce i skok cen był odczuwalny. Jednak rządy nauczyły się na błędach i zastosowały cały szereg mechanizmów kontroli cen, który efekt ten niemal całkowicie wyeliminował. Wzrost cen z powodu przyjęcia euro na Słowacji wyniósł 0,1%, na Łotwie 0,2%, na Litwie 0,1%, w Estonii 0,2%, w Chorwacji 0,4%. Innymi słowy, to wzrosty właściwie niezauważalne – szczególnie że są jednorazowe.

Reklama

Pojawił się zatem nowy argument: przy samym wstąpieniu do strefy euro skoku inflacji nie ma – pojawia się ona później. Warto sprawdzić i to. Słowacja przyjęła euro w 2009 i miała inflację na poziomie 0,9% (Polska 3,8%), Estonia w 2011 i miała inflację 5,1% (Polska 4,2%), Łotwa w 2014, kiedy przyjmowała euro, miała inflację 0,7% (Polska 0,1%), a Litwa w 2015, kiedy przyjmowała euro, miała inflację -0,7% (Polska -0,9%). Nie widać tu żadnego specjalnego wzrostu cen – inflacja jest zasadniczo zbliżona do polskiej, a w przypadku Słowacji wręcz znacząco niższa.

To może ten wzrost cen przychodzi jeszcze później, kiedy państwo nie pilnuje cen już tak uważnie, myśląc, że najgorsze ma za sobą? Łatwo sprawdzić i to. Słowacja od momentu wprowadzenia euro do końca 2021, czyli do momentu wybuchu kryzysu energetycznego, miała skumulowaną inflację na poziomie 23% (Polska w tym samym czasie 32%), Estonia 30% (Polska 24%), Łotwa 13% (Polska 13,5%), Litwa 15% (Polska 13,5%). Jak widać, różnice nie są zasadnicze, a w skali roku sprowadzają się do ułamków procenta w jedną czy drugą stronę. Trzeba wyraźnie powiedzieć – wzrosty cen po przyjęciu euro są mrzonką – nieważne, czy analizujemy je natychmiast, w krótkim czy dłuższym okresie. To nic więcej jak straszak.

Są jednak tacy, których nie przekonują statystyki i wolą argumenty „zdroworozsądkowe”. Najczęściej słyszany z nich dotyczy faktu, że kiedyś to Polacy jeździli na Słowację na tanie zakupy, teraz to raczej Słowacy przyjeżdżają do nas, a co więcej wyjazdy na Słowację zrobiły się dużo droższe. Znaczy ceny na Słowacji wzrosły dużo bardziej niż u nas. Owszem wzrosły – ale tylko dla nas. Dla Słowaków wzrosły one tyle, ile pokazują statystyki – czyli sporo mniej niż nad Wisłą – skąd więc taka sytuacja. Ano w międzyczasie zmienił się kurs euro. W 2010 euro kosztowało mniej więcej 4 złote, za to w 2022 kurs średni to prawie 4,7 – wzrost o 17%. Nic dziwnego, że zrobiło nam się w krajach strefy euro nagle znacznie drożej – wartość naszych zarobków wyraźnie zmalała. Słowacy tego nie doświadczyli, bo zarabiali w euro, co uchroniło ich zarobki przed utratą wartości – z punktu widzenia każdego pracownika dobitny argument, by do strefy euro jednak przystąpić.

Utrata kontroli nad polityką monetarną i kursową

Drugi najczęściej stosowany argument przeciwników wejścia do strefy euro dotyczy utraty kontroli nad polityką monetarną i kursową. Ten przynajmniej nie jest tak bezpodstawny, jak argument dotyczący wzrostu cen, ale jest używany rzadziej, bo trudniej społeczeństwu wytłumaczyć, o co w nim chodzi. Ten argument ma straszyć głównie polityków i ekonomistów. Dzięki niezależności w tym zakresie możemy potencjalnie lepiej dopasować parametry ekonomiczne do potrzeb naszej gospodarki, z długiej zaś strony dzięki nagłemu osłabieniu kursu złotego w przypadku kryzysu poprawić konkurencyjność naszej gospodarki.

Zajmijmy się najpierw kwestią dopasowania polityki monetarnej do naszych potrzeb. Oczywiście NBP może i powinien dostosować parametry swojej polityki do naszych potrzeb dużo lepiej, niż robiłoby to ECB, które musi brać pod uwagę wszystkie kraje strefy. Tyle, że jak pokazują ostatnie lata, NBP wcale tak robić nie musi – i zamiast tego może realizować polityczne zamówienia partii, która wybrała nominata na prezesa NBP. Jednocześnie szansa na to, że populiści opanują EBC, w którym znajdują się przedstawiciele wszystkich krajów strefy, jest bardzo niska. To kolejny argument za wejściem do niej.

Ale nawet gdyby NBP i RPP znowu na poważnie zabrał się za realizowanie swojego mandatu, to jego przewaga będzie niewielka. Jesteśmy mocno zsynchronizowani ze strefą euro i nasze potrzeby w zakresie polityki pieniężnej są bardzo podobne, a NBP często, chcąc nie chcąc, podążał za EBC. Działania pod prąd zwykle bywały niesłuszne, ale nawet gdyby tak było, mogły prowadzić do zawirowań na naszych rynkach finansowych, więc musieliśmy przyjmować tak czy inaczej politykę EBC. Zatem pełna niezależność naszej polityki monetarnej była do pewnego stopnia iluzoryczna. Wejście do strefy euro da nam wpływ na decyzję EBC – więc nie będziemy już musieli podążać, a będziemy mogli współdecydować. Oczywiście nie ma się co oszukiwać, że EBC będzie miał na względzie wyłącznie interes Polski, ale zacznie go mieć na względzie znacznie bardziej niż obecnie. Zatem poziom dopasowania polityki monetarnej do naszych potrzeb po wejściu do strefy euro nie powinien odbiegać zasadniczo od poziomu, kiedy NBP pracował właściwie (i prawdopodobnie polityka ta byłaby znacznie bardziej dopasowana, niż miało to miejsce w ostatnich latach).

Jeśli zaś chodzi o możliwość manipulowania kursem i dewaluacji, należy na wstępie zaznaczyć, że nie jest to narzędzie zbyt precyzyjne. O kursie decydują rynki, a polityka ma tu tylko wpływ, a nie kontrolę. Spadek kursu złotego w 2008 pomógł nam przejść przez kryzys, ale nie był on wywołany przez żadne decyzje polityczne, tylko odpływ kapitału z Polski. W tym samym czasie kurs franka szwajcarskiego rósł – wbrew temu, czego chcieli szwajcarscy politycy. Łaska rynków na pstrym koniu jeździ.

Jednocześnie warto zauważyć, że osłabienie kursu nie jest rozwiązaniem żadnego problemu. Owszem, może amortyzować pewne gwałtowne szoki, ale równie dobrze może pogłębiać, albo wręcz tworzyć inne szoki, takie jak ataki spekulacyjne, odpływ kapitału czy kryzysy bankowe. Jednocześnie poprawianie swojej pozycji konkurencyjnej w ten sposób na dłuższą metę jest ślepym zaułkiem. Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że dewaluacja waluty to nic innego, jak obniżanie pensji – ludzie są w stanie kupić mniej importowanych dóbr. Pracownicy żądają podwyżek, co przekłada się na kolejną wymaganą dewaluację, i tak w kółko. W efekcie gospodarka nie reformuje się, a waluta ciągle traci na wartości. To scenariusz przećwiczony przez Włochy, który do dziś odbija się tam czkawką.

Co więcej, dla gospodarki takiej jak polska, ten mechanizm daje stosunkowo niewiele. Większość naszego eksportu potrzebuje importowanych komponentów. Przy spadającym kursie ich koszt rośnie – zatem zaoszczędzić się da tylko na wartości dodanej – pracy. Jednocześnie wartość ta jest stosunkowo niewielka w porównaniu do wartości gotowego produktu. Najlepiej widać to na przykładzie Słowacji, którą często teraz porównuje się do Polski, by pokazać, że euro szkodzi gospodarce, bo ta bez dewaluacji nie potrafi odzyskać konkurencyjności. Tyle tylko, że ta dewaluacja nic by Słowacji nie dała – poza obniżeniem płac.

Słowacja ma wysoki udział przemysłu samochodowego w PKB (prawie dwukrotnie wyższy niż Polska), a ten od dłuższego czasu ma kłopoty. W swoich fabrykach Słowacy produkują części do samochodów, na które nie ma zbyt dużego popytu. Nie dlatego, że fabryki w innych krajach produkują je taniej, ale dlatego, że po prostu słabo sprzedają się samochody. Wyobraźmy sobie, jak by tu pomogła dewaluacja: obniżyłaby płace na Słowacji i produkowane tam części byłyby o tę obniżkę kosztów tańsze. Nawet jeśli same płace spadłyby w przeliczeniu na euro o 20%, to wpływ na koszt części byłby już znacznie mniejszy, bo większość kosztu stanowi tu importowany materiał. Zaś wpływ na ostateczną cenę samochodu byłby niemal niezauważalny. Czy zmieniłoby to ogólną koniunkturę na rynku samochodów? Wcale. Problemem słowackiej gospodarki nie jest euro i brak możliwości dewaluacji waluty, ale słaba dywersyfikacja i pech, że skoncentrowany w niej przemysł akurat przechodzi trudności. Podobna zasada obowiązuje u nas – duża część eksportu bazuje u nas na imporcie, więc poprawa konkurencyjności nawet przy dużej dewaluacji jest ograniczona – za to bardzo kosztowna dla pracowników kupujących towary importowane: czyli przy naszym miksie energetycznym – wszystkich.

Warto zatem wrócić do rozmowy o przyjęciu euro. Główne zastrzeżenia dotyczące jego przyjęcia wydają się albo zupełnie chybione, albo mocno przeszacowane. Tymczasem rok za rokiem tracimy bezpowrotnie wszystkie korzyści wynikające z członkostwa, o których tu nawet nie wspomniałem. Oczywiście by je wykorzystać, trzeba się do wejścia do unii walutowej dobrze przygotować, ale to już temat na inną okazję, swoją drogą szeroko omawiany choćby w raporcie Res Publiki Nowej.

Autor: Tomasz Kasprowicz