Biuro w Polsce, rok 2013 (pierwszy, w którym typowy Project Manager pomyślał sobie, że jeśli weźmie dziewięć kobiet, to urodzą mu dziecko w miesiąc):

Szef do pracownika: - Miarka się przebrała, zwalniam pana!
Pracownik: - Zwalniam? Jestem naprawdę mile zaskoczony, szefie, bo zawsze myślałem, że niewolników się sprzedaje.

Biuro w Polsce, rok 2023, rozmowa kwalifikacyjna:
Rekruter: – Ma pan wyjątkowo wygórowane oczekiwania finansowe jak na osobę bez minimalnego nawet doświadczenia w naszej branży.
Kandydat: – To oczywiste. Przecież będę musiał włożyć wyjątkowo dużo pracy i wysiłku w to, żeby zrozumieć, czym miałbym się zajmować.

Reklama

Polska/USA. Rok 2024. Amerykański Urząd Statystyczny (USCB) i polski GUS raportują, że odnotowały w ostatnich dwóch latach bardzo ciekawe zjawisko: pierwszy raz od dekad wynagrodzenia osób wykonujących pracę fizyczną rosły szybciej od płac białych kołnierzyków. Można by to wyjaśnić przy pomocy banalnego (a prawdziwego) spostrzeżenia, że większość młodych chce być influencerami - bo to w realiach YT i TikToka nie wymaga żadnych kwalifikacji merytorycznych, ba, one wręcz przeszkadzają w głoszeniu klikbajtowych głupot. Mamy przez to narastający deficyt murarzy, tynkarzy, spawaczy, ślusarzy, hydraulików i pakowaczy ręcznych, o zbieraczach owoców nie wspominając (zeszłoroczna średnia wieku w Polsce – 55 lat, z czego 50 proc. to Ukraińcy, a 30 proc. Białorusini). Zwłaszcza że niedobitki naszych pracują głównie w Niemczech i Skandynawii.

Hydraulika, ani murarza nie da się zastąpić sztuczną inteligencją. A co dziesiątego pracownika Microsoftu i Google - już tak. Jeśli spytać ChataGPT, Copilota, a nawet Siri (która właśnie przestaje być blondynką/szatynem – niepoprawne politycznie skreślić), co nas czeka, to odpowiadają dyplomatycznie, że hydraulik i murarz mogą spać spokojnie. Nie usłyszysz od nich, że niepewna przyszłość białych kołnierzyków związana jest nie tylko z żywiołowym rozwojem AI, lecz także – a może przede wszystkim – chciwością napędzającą od zarania kapitalizm - system (podobnie jak demokracja) tragicznie niedoskonały, a jednocześnie – najlepszy z tych, jakie znamy.

Rekordowe zwolnienia w Big Tech. Greed is good?

Najnowsze raporty o rynku pracy we wszystkich rozwiniętych krajach, także w Polsce, ostrzegają pracowników umysłowych wykonujących średnio złożone zadania, zwłaszcza w korpo, że powinni w zasadzie codziennie taszczyć do biura pudła, do których w każdej chwili będę się musieli spakować. Pracujący zdalnie muszą być zaś gotowi na wieczornego mejla z komunikatem „Od jutra nie pracujesz. Zwróć laptop”. Wedle analityków Layoffs.fyi, coś takiego przydarzyło się w minionym roku ponad 262 tys. specjalistów z blisko 1,2 tys. monitorowanych firm technologicznych na Zachodzie. To o… 60 procent więcej niż w uważanym dotąd za zły popandemicznym roku 2022.

Big Techy zwalniały na potęgę właściwie od początku 2023 roku: Amazon podziękował 18 tys. pracowników, Google odprawił 12 tys. osób (6 proc. załogi), a Microsoft – 10 tys. (5 proc.). Ich spółki zależne pozbyły się od 15 do 20 proc. personelu. Największa rzeź miała miejsce w styczniu (ponad 89,5 tys. miejsc pracy), lutym (ponad 40 tys.) i marcu (prawie 38 tys.). Druga połowa roku była spokojniejsza, ale już w grudniu zaczęły krążyć pogłoski, że w 2024 r. giganci planują kolejne „optymalizacje”.

Szef Google, Sundar Pichai, w wewnętrznej notatce „uspokoił” załogę, ze „eliminacje ról” nie osiągną skali zeszłorocznych i „nie dotkną każdego zespołu". A tak w ogóle to chodzi o "usunięcie warstw w celu uproszczenia realizacji i zwiększenia prędkości w niektórych obszarach".

Jakbym słyszał Jacka Welcha, ikonę globalnego kapitalizmu epoki Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, albo Gordona Gekko, bohatera „Wall Street” Oliviera Stone’a, najsłynniejszego filmu obrazującego tamte czasy. Coś Wam tutaj zgrzyta? Mnie w pierwszym odruchu - też (bo w drugim nie). Przecież Nowy Wspaniały Świat budowany przez Big Techy miał być… nowy i wspaniały, czyli – dla miliardów zwykłych zjadaczy chleba, pracujących ciężko na tenże chleb – zasadniczo lepszy niż w epoce dramatycznej pauperyzacji robotników wielkoprzemysłowych i postępującego drenażu klasy średniej.

W drugim odruchu myślę sobie jednak, że wcale nie powinno nas to dziwić. Pichai pracuje dla inwestorów kierujących się dokładnie tym samym „greed is good”, dla którego Jack Welsh przekształcił General Electric, największą na świecie firmę dbającą o dobrostan pracowników i otoczenie - w obrzydliwego rekina istniejącego wyłącznie po to, by pożerać i wypluwać maluczkich ku satysfakcji garstki wiecznie nienasyconych chciwców.

Wiele wskazuje na to, że - mimo hałaśliwych zaklęć z magicznej księgi CSR i ESG (z rzekomym naciskiem na „S”- społeczną wrażliwość, uważność i umiejętność wsłuchania się w potrzeby drugiego człowieka) – budowniczowie współczesnego kapitalizmu rodem z Big Techów i naśladujących ich startupów mają ochotę podążyć ścieżką Welcha, który – jak pisze David Gelles w światowym bestsellerze – „wmówił całemu pokoleniu liderów biznesu, że fuzje, redukcje i maksymalizacja zysku to najlepsza droga do rozwoju firmy”.

Czy ktoś jest ich w stanie powstrzymać?

CSR w czasach… rabacji galicyjskiej i Henry’ego Forda

Besteller Gellesa nosi znamienny tytuł: „Człowiek, który zniszczył kapitalizm” i opowiada o tym, jak doszło do potężnej erozji systemu, który – obiektywnie rzecz ujmując – w XIX, a zwłaszcza w drugiej połowie XX wieku podźwignął lwią część ludzkości z niewyobrażalnej nędzy, chorób i głodu. Dane gromadzone przez analityków amerykańskiego Cato Institute (publikowane na stronie Human Progress) pokazują, jak szybko po II wojnie światowej rósł dobrobyt i dobrostan przeciętnego mieszkańca Zachodu oraz jak powiększała się w skali globu dostępność wielu dóbr – i to nie tylko tych absolutnie niezbędnych do życia.

Ów proces zwykło się kojarzyć z działaniami socjaldemokratów, którzy przejmowali władzę w krajach zachodnich po pierwszej, a zwłaszcza drugiej wojnie światowej. W USA nigdy formalnie ich nie było (wszelką „lewicę” przez wiele lat systemowo zwalczano jako „komunistów”), ale bardzo wiele idei socjaldemokratycznych przejęli Demokraci; ba, wiele wręcz stworzyli – najpierw za Roosevelta (1933-45) i jego Nowego Ładu, potem w czasach Kennedy’ego i wreszcie w epoce „dzieci kwiatów”.

Trudno przy tym abstrahować od faktu, że wielki wpływ na zachodni kapitalizm wywarło wieloletnie istnienie Związku Sowieckiego, a po drugiej wojnie światowej – potężnego Bloku Wschodniego. I nie chodzi wcale (albo nie tylko) o agentury Sowietów w poszczególnych krajach, lecz o to, że elity gospodarcze i polityczne musiały się stale mierzyć z widmem krwawej rewolty ze strony mas; co więcej – musiały być pewne, że taka rewolta zyska z miejsca poparcie Moskwy i jej sojuszników, od Hawany po Warszawę i wschodni Berlin. To osłabiło wszechmoc chciwości. Nie wchodząc w szczegóły, można stwierdzić, że powojenna atmosfera sprzyjała na Zachodzie narodzinom epoki, którą można nazwać „epoką CSR – społecznej odpowiedzialności biznesu”.

To zjawisko nie było w kapitalizmie czymś całkiem nowym. Kiedy odwiedzam fenomenalny katowicki Nikiszowiec, albo łódzki Księży Młyn, w którym król bawełny Karol Scheibler, jeden z najbogatszych ludzi w ówczesnym Królestwie Polskim, zbudował modelowe osiedle domówszeregowych dla swych najbardziej wykwalifikowanych robotników – ze szkołami, szpitalem, sklepami, strażąpożarną, to myślę sobie, że jednak dało się uprawiać ludzki kapitalizm – mimo że większość biznesu podzielała wówczas opinię, iż „pracownik winien zarabiać akurat tyle, aby nie umrzeć”.

W Małopolsce za pioniera nowoczesnego CSR można uznać pochodzącego z Bawarii Jana Ewangelistę Goetza, który w latach 40. XIX wieku rozwinął browar w Okocimiu. Traf chciał, że 23 lutego 1846 r., w którym odbyła się pierwsza warka piwa w nowo wybudowanym obiekcie, do miasta wpadła uzbrojona banda sześciuset obcych chłopów – uczestników niesławnej rabacji galicyjskiej. Wściekli mordowali panów i ich rodziny, pustoszyli majątki. Goetza i jego majątek jednak oszczędzili, ponieważ – wedle kronikarzy - robotnicy zatrudnieni w browarze stanęli w obronie pracodawcy: „on daje nam pracę i zarobek, jakiegośmy nigdy nie mieli”. Goetz - w przeciwieństwie do swego poprzednika i przez jakiś czas wspólnika, który zabierał cały dochód browaru na własne potrzeby - od początku chciał inwestować w rozwój firmy – w tym dobrostan załogi. Trochę z poczucia misji, trochę z charakteru, a trochę z prostej kalkulacji: zdrowi i zadowoleni ludzie to niższa absencja i wyższa efektywność, zarazem ich solidne zarobki nakręcają koniunkturę, co prowadzi co wzrostu konsumpcji i podążającego w ślad za nią wzrostu produkcji. Wysokie zyski fabrykantów biorą się wtedy z efektu skali, a nie wyzysku umęczonych mas.

Dokładnie tak samo rozumował pół wieku później – tworząc słynną fabrykę nie mniej słynnego modelu T - Henry Ford (notabene wróg związków zawodowych i kliniczny antysemita; Hitler miał w gabinecie jego portret).

Człowiek, który zniszczył kapitalizm, czyli pa pa CSR!

Zatem CSR już kiedyś było, a upowszechniło się na Zachodzie – od Stanów przez Wielką Brytanię po RFN – w latach 50. i 60. XX wieku. W USA wzorcowym przykładem tej polityki było General Electric – przez 100 lat firma absolutnie kluczowa dla Ameryki i rozwoju tamtejszej gospodarki. Pisze Gelles: „Naukowcy z GE pomagali wygrać wojny światowe, byli wśród nich nobliści. Urządzenia, które wynaleźli i wprowadzili na rynek dały początek nowoczesnemu życiu, jakie znamy: pełnemu elektrycznych wygód i cudów techniki. GE dał światu elektrownie i żarówki, wynalazki równie doniosłe, jak koło i druk.” Z owoców tego niebywałego rozwoju korzystali również pracownicy.

„GE był jedną z pierwszych amerykańskich firm, które zaproponowały pracownikom plany emerytalne, udział w zyskach, ubezpieczenie zdrowotne oraz ubezpieczenie na życie. (…) W roku 1913 roku jeden z pierwszych kampusów korporacyjnych obok fabryki żarówek i centrum badawczego obejmował też basen, kręgielnię, sale gimnastyczną, korty tenisowe, strzelnice oraz boiska baseballowe i futbolowe; pod ręką byli dentyści i lekarze, a także bank. Wieczorami pracownicy gromadzili się, żeby potańczyć i posłuchać muzyki na żywo. 100 lat przed tym, jak firmy z Doliny Krzemowej z rodzaju Google czy Facebooka zaczęły obsypywać pracowników benefitami, GE rozumiał korzyści płynące z należytego dbania o swoich ludzi. Dyrektywy szły z samej góry: Gerard Swope, który został prezesem w 1922 roku, praktykował coś, co dumnie nazywał „kapitalizmem dobrobytu”, wykorzystując ogromne zasoby firmy do wyjątkowego dbania o pracowników poprzez program udziału w zyskach, benefity zdrowotne, wyższe pensje i tym podobne” – pisze Gelles.

Sprawozdanie roczne za 1953 rok pokazuje, jak GE działało na rzecz wyważenia różnych interesów, jak ważne było godziwe wynagradzanie dostawców i dlaczego warto troszczyć się o pracowników. Firma wydała wtedy 37 proc. wartości swojej sprzedaży na wynagrodzenia i benefity dla pracowników. Do inwestorów poszło łącznie 3,9 proc. Statystykę ilustrował rysunek uśmiechniętego robotnika schodzącego z linii produkcyjnej z workami pieniędzy.

Jack Welch, który zasiadł w fotelu prezesa General Electric w 1981 roku, uważał gospodarkę za pole morderczych i krwawych zmagań silnych ze słabymi. W duszy grały mu idee Miltona Friedmana, który w przełomowym eseju opublikowaniem w 1970 r. w New York Timesie deklarował, iż społeczną odpowiedzialnością biznesu jest maksymalizacja zysków. I to wszystko. Friedman, który w 1976 r. zdobył ekonomicznego Nobla, gardził zwolennikami tezy, że firmy powinny robić coś więcej niż tylko zarabiać pieniądze. „Co oznacza stwierdzenie że biznes ma powinności? Tylko ludzie mogą mieć powinności” - pisał dodając, że „ludzie biznesu, którzy mówią o powinnościach innych niż zyski, są marionetkami prądów myślowych które przez dekady podkopały podstawy wolnego społeczeństwa”.

Gelles zauważa, że pod rządami Welcha GE stało się firmą o największej wartości rynkowej na świecie, ale nie wynikało to z wyjątkowej inteligencji prezesa czy ponadprzeciętnych zdolności biznesowych, tylko nieustannych wysiłków mających na celu podniesienie ceny akcji poprzez zwolnienie dziesiątek tysięcy ludzi, zamykanie fabryk i przenoszenie działalności do „tańszych” krajów, outsourcing, a także agresywne przejęcia i piętrowe kombinacje finansowe, na czele z odkupem własnych akcji. Pod wpływem Welcha takie praktyki stały się normą w biznesie amerykańskim – i nie tylko.

„Doprowadziło to do największych nierówności społeczno-ekonomicznych od czasów wielkiego kryzysu i zaszkodziło wielu firmom, które poszły w ślady GE. W tym samej GE” – kwituje Gelles.

Folwark polski: za miskę ziemniaków

Kapitalizm a la Jack Welch jest w świecie żywy. Promuje postaci egoistyczne i socjopatyczne. I mężczyzn, i kobiety określonego typu. Zachód odszedł od CSR w latach 80. pod wpływem idei promującej kapitalizm oparty na egoistycznie rozumianej przedsiębiorczości i wolności. Paradoksem Polski, kraju Solidarności, jest to, że zbudowaliśmy kapitalizm na fali reaganizmu/tchatcheryzmu i na fundamencie welchyzmu, tworząc hybrydę – feudalno-folwarczną. Sprzyjało temu wiele okoliczności, a przede wszystkim duża dostępność ambitnych i bardzo biednych ludzi gotowych pracować za miskę ziemniaków bez omasty.

Kiedy to się zmieniło?

Jeszcze w 2015 roku opisywałem dramatyczne apele pracowników niektórych branż do ówczesnej premier Ewy Kopacz. Chodziło o śmieciówki i stawki proponowane przez pracodawców, także tych publicznych. Niechlubny rekordzista oferował ochroniarzowi w pogotowiu… 1 zł za godzinę. Kasjerki w Carrefourze dostawały 7 zł za godzinę. Napisałem też wtedy reportaż o pracowniku, który zasuwał przez 30 dni non stop (24/7) w trzech firmach, zmieniając tylko mundury - i wyciągnął niecałe 3 tys. zł brutto.

Czyli jeszcze wtedy wielu z nas zasuwało „za miskę ziemniaków”. Popularny dowcip opowiadał o pracowniku agencji reklamowej wychodzącym z pracy do domu o 16-tej. Pierwszego dnia koledzy patrzą na niego z niesmakiem. Drugiego z jeszcze większym. Trzeciego nie wytrzymują: - Co jest, k…, my tu zaiwaniamy po szesnaście godzin, a ty sobie w połowie dniówki do domu idziesz?
Pracownik: - Ale... ale… ja mam urlop...

Dzisiaj takie opowieści są nie do pomyślenia. O wiele częściej usłyszymy coś w stylu: „Szef życzył mi dziś rano miłego dnia. Poszedłem więc do domu”. W korporacjach króluje narracja z podręczników o CSR i ESG – o wellbeingu, wellness oraz benefitach wszelkiego rodzaju, które mają ten wellbeing i wellness potęgować.

Czy to się wzięło stąd, że w firmach doszło do masowej wymiany menedżerów: uczniów Jacka Welcha i Gordona Gekko zastąpili wyznawcy idei Scheiblera i Goetzów oraz prezesów GE sprzed 50 czy 110 lat?

Ile jest szczerości w CSR i ESG

Jestem realistą i racjonalistą. Przytaczałem już te dane, ale są ważne, więc je powtórzę:

  • za pierwszej kadencji PO i PSL (2007-2011) w dorosłość wkroczyły roczniki liczące łącznie 2,8 mln ludzi, a wiek emerytalny osiągnęło 1,8 mln ludzi – co oznacza, że w ciągu czterech lat trzeba było znaleźć NOWE miejsca pracy dla MILIONA dodatkowych ludzi. I to w realiach globalnego kryzysu gospodarczego (to był główny powód wysypu śmieciówek „za Tuska”)
  • w pierwszej kadencji PiS (2015-19) w dorosłość wkroczyły roczniki liczące łącznie niespełna 1,5 mln ludzi, a wiek emerytalny osiągnęło prawie 3 mln – co oznacza, że w ciągu czterech lat z polskiego rynku pracy znikło 1,5 mln rodaków
  • w drugiej kadencji PiS (2019 -23) w dorosłość wkroczyły roczniki liczące łącznie 1,4 mln ludzi, a wiek emerytalny osiągnęło znowu ok. 3 mln Polek i Polaków – co oznacza, że deficyt pracowników powiększył się o kolejne 1,6 mln. Aby pokryć straty demograficzne, trzeba by aktywizować lub importować z zagranicy 3,1 mln pracowników.

Właśnie powszechny w wielu krajach Zachodu, zwłaszcza w Niemczech, a od 8 lat także w Polsce deficyt rąk i mózgów do pracy, jest podstawowym powodem umacniania się pozycji pracowników. To właśnie to zjawisko otworzyło pole do rozmowy o takich rzeczach, jak CSR i ESG – z naciskiem na S.

Nie oznacza to wcale, że wszyscy inwestorzy, w tym ci przyzwyczajeni od czasów Welcha, że to oni są solą kapitalizmu i mają prawo do wzrostu zysków co kwartał, a najlepiej co miesiąc, niezależnie od tego, jakim kosztem się to odbywa – marzą o powrocie do kapitalizmu z epoki CSR. Na czele technologicznych gigantów technologicznych mogą sobie stać kapłani społecznej odpowiedzialności i zrównoważonego rozwoju odziani w t-shirty za 5 dolarów i trampki za garść dongów, ale za ich plecami kryją się od lat ludzie oczekujący spełnienia jedynego obowiązku prawdziwie wolnego kapitalisty: maksymalizacji zysku.

Jeśli AI będzie w najbliższych latach odbierać pracę kolejnym białym kołnierzykom, odzierając z „warstw” Big Techy, a w ślad za nimi resztę biznesów, to właśnie dlatego. Chyba że jak prof. Jerzy Hausner uwierzymy, że inny – ludzki - kapitalizm jest możliwy i jeszcze (bagatela!) będziemy potrafili go naprawdę zbudować. Bo ten, który mamy, to jest naprawdę bardzo nędzna podróbka marzeń zapisanych w misjach CSR.

Natomiast co do murarzy i hydraulików – to faktycznie mogą spać spokojnie. Na razie. Jesteście wciąż zbyt tani, by was zastąpić czymkolwiek technologicznym, ale – uwaga! – dla wielu zjadaczy chleba staliście się już na tyle niedostępni, że Big Techy zaczynają myśleć o waszych e-następcach. Pamiętajcie, czy tego chcemy, czy nie: greed is good.