Jesteśmy w środku przeklętego trójkąta. Tak najkrócej da się opisać położenie Europy, rozglądając się wokół latem 2022 r. Oczywiście symptomów nie brakuje, widzimy je gołym okiem: fale piekielnego gorąca i pożary, rekordowe ceny benzyny i surowców (które – chcąc nie chcąc – i tak będziemy spalać w większych ilościach), wojna u granic i groźba globalnego kryzysu żywnościowego. Trzy wierzchołki tego trójkąta wyznaczają trzy wielkie konieczności, jakie stoją przed rządami i społeczeństwami kontynentu: walka z inflacją i rosnącymi kosztami życia dla zwykłych obywateli, odejście od rosyjskich surowców i konieczność zielonej transformacji. Problem? Nie da się zająć wszystkimi naraz.
Co gorsza, przesunięcie ciężaru naszych starań i strumienia pieniędzy na jeden z wierzchołków tego przeklętego trójkąta może opóźniać lub zniweczyć starania zmierzające do rozwiązania wyzwań, jakie symbolizują pozostałe dwa wierzchołki. Mówiąc wprost: jeśli pociągniemy za mocno za jeden z wierzchołków, posypią się pozostałe i tylko spotęgujemy kryzys. A jeśli nie zrobimy dostatecznie dużo, to z kolei nigdy nie wyrwiemy się z pułapki.
Inflacja, wywołane wojną podwyżki surowców energetycznych (i głośne wezwanie do ostatecznego oderwania się od Rosji) oraz paląca (dosłownie) potrzeba znalezienia alternatywy – wszystkie te problemy są ze sobą powiązane. Ale rozwiązania już niekoniecznie.

Ambicje na półkę

Reklama
Gdybyśmy mierzyli się „tylko” z militarnym zagrożeniem i koniecznością przyspieszenia zielonych inwestycji – nic prostszego. Europa może się zadłużać (co pokazał COVID-19) i finansować nawet najdroższe projekty. Stop: mogła. Bo teraz inflacja i zdecydowanie droższy koszt pożyczania pieniądza dla wielu unijnych gospodarek stawia tamę podobnym rozwiązaniom. Nie widać na razie chętnych, którzy chcieliby gasić pożary dodatkowym strumieniem kasy. I tak zresztą, pomimo inflacji, rządy państw UE są zmuszone wydawać olbrzymie kwoty na osłonę obywateli przed podwyżkami cen energii. Same dopłaty plus koszty nacjonalizacji lub bailoutów koncernów energetycznych w Europie mogą przebić w tym roku – jak oszacował Javier Blas z Bloomberga – 200 mld euro. Do tych imponujących kwot należy jeszcze dodać wydatki na zbrojenia – licytacja w górę już się zaczęła. Olaf Scholz mówi o 100 mld euro, Jarosław Kaczyński o 5 proc. PKB, a spirala może przecież nakręcać się dalej. W tych warunkach nawet lewicowym politykom i ekonomistom nie spieszy się, by domagać się kolejnych rządowych transferów, inwestycji i poszerzania osłon socjalnych, czyli jeszcze hojniejszego odkręcenia kurka z pieniędzmi. Choć będą one konieczne.
Wszystko byłoby też prostsze, gdyby – jak planowała to sobie Angela Merkel (ale też – prawdę mówiąc – cały świat) – można było „dojechać” do zielonej energii na brudnym, rosyjskim paliwie. Nawet ci, którzy publicznie deklarują, że go się brzydzą – jak polska klasa polityczna – po cichu kalkulowali, że będą wygodnie kupować ze Wschodu ropę, gaz i węgiel do czasu, aż staną się one zbędne. „Europa liczyła, że Rosja dostarczy jej surowców koniecznych do uniezależnienia się od Rosji” – podsumowała to podejście w niezamierzenie zabawny sposób jedna z amerykańskich redakcji.
Dziś widzimy, jak te dwa punkty tworzą dwa wierzchołki przeklętego trójkąta. Chcemy szybciej się dekarbonizować? Potrzebujemy do tego, przynajmniej do czasu, rosyjskich surowców. Chcemy odciąć Moskwę od naszych pieniędzy i uniezależnić się od niej energetycznie? Cóż, musimy odpalić elektrownie węglowe, ściągać jeszcze więcej surowców od najróżniejszych autokratów i tyranów z całego globu, a i odłożyć nasze zielone ambicje na kilka lat na półkę. No, chyba że chcemy robić jedno i drugie – czyli dopłacać obywatelom i „tradycyjnym” wytwórcom energii oraz budować zieloną transformację (a przy okazji militaryzować się na potęgę). Gdzie wtedy będziemy oszczędzać i hamować inflację? Dobre pytanie.