Gwałty na nastolatkach, nieustanne zagrożenie terrorystyczne i masowe protesty oburzonych obywateli – tak od wielu miesięcy mainstreamowe media w Polsce przedstawiają sytuację w Niemczech. Gdyby im wierzyć, nasz zachodni sąsiad powinien zostać już dawno zaliczony do grona państw upadłych jak Syria, Libia czy Irak.
Tymczasem w Niemczech nie widać żadnej rewolty à la française, antyestablishmentowe partie nie przejmują władzy jak we Włoszech, a rząd w Berlinie ma bardziej klarowne spojrzenie na przyszłość swojego kraju niż gabinet brytyjskiej premier Theresy May. Po zmianach na szczytach CDU, głównej niemieckiej partii rządzącej, widać, że następuje tam kontrolowana sukcesja władzy, system odzyskuje sterowność, a obywatele zaczynają powoli odzyskiwać zaufanie do państwa. O tych trendach w Niemczech widzowie dzienników telewizyjnych w Polsce jednak się nie dowiedzą.
"Ona sama nigdy nie odejdzie. Do końca będzie trzymać się stołka” – taką postawę Angeli Merkel przewidywało wielu ekspertów i polityków w Niemczech. Uważali, że obecna kanclerz nadal będzie szła śladami Helmuta Kohla, dawnego mentora, którego dopiero klęska wyborcza w 1998 r. zmusiła do odejścia z rządowych i partyjnych urzędów. Kohl uważał, że bez względu na wszystko Niemcy powinni pozostawać mu wdzięczni za zjednoczenie kraju i po 16 latach kanclerstwa kolejny raz przedłużyć mu kadencję. Zabiegał o to, mimo że przeszedł już do historii także jako najdłużej urzędujący szef rządu RFN. Ostatecznie wyborcy odrzucili tę logikę, co wywołało rozgoryczenie u „kanclerza niemieckiej jedności”, a jego partię doprowadziło do kryzysu i siedmiu chudych lat w opozycji.
>>> Czytaj też: Dyktatura cwaniaków. Zachód wcale nie jest ostoją uczciwości
Angela Merkel również miała odejść w niesławie, bo wydawało się, że ze względu na przeszłe zasługi będzie chciała rządzić wiecznie. W końcu przeprowadziła kraj przez globalny kryzys finansowy, kryzys w strefie euro, wojnę we wschodniej Ukrainie oraz kryzys migracyjny. Szczególnie osiągnięcia w dziedzinie migracji kanclerz miała sobie cenić wyjątkowo wysoko. W 2015 r. doprowadziła przecież do rozwiązania kryzysu humanitarnego w Europie. Kontrowersje wokół sposobu podejmowania decyzji trzy lata temu, topniejące poparcie u wyborców oraz coraz słabsze perspektywy jej rodzimej partii wydawały się niewygórowaną ceną za ratunek dla uciekających przed wojną i nędzą setek tysięcy ludzi.
Reklama
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP