Z Marcinem Dumą rozmawiają Grzegorz Osiecki i Tomasz Żółciak
Kto zbuduje kapitał polityczny na frustracji związanej z przeciągającą się pandemią?
Reklama
Są kraje, jak Czechy, gdzie popularność zdobywają partie antyestablishmentowe. W jednym z naszych badań o elitach ankietowani spontanicznie przywoływali postać Andrzeja Leppera jako figurę, której teraz im brakuje.
Kogoś, kto powie: „Wersal się skończył”?
Raczej kogoś zdecydowanego, kto byłby w stanie uderzyć w stół, stać się wodzem protestu. I kto jednocześnie jest daleko od elit. Na polskiej scenie politycznej takiej osoby nie widać.
Takim trybunem ludowym nie może być Marta Lempart, która przewodziła ulicznym protestom?
To nie ten typ.
Ale czy niedawne protesty przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji nie są sygnałem, że nadchodzi czas lewicy?
Nie uważam, że ten wybuch miał charakter czysto ideowy. Aborcja była raczej katalizatorem protestu niż jego fundamentem. Gdy pojawiły się szersze postulaty polityczne, to ruch zaczął przygasać. Okazuje się, że skrajne elektoraty lewicowe, czy prawicowe, są mocno wewnętrznie podzielone – i tym trudniej zbudować dla nich inkluzywną ofertę. Do pewnego stopnia udało się to Konfederacji, która grupuje wyborców wolnościowych i narodowych, ale widać, że oni też są wewnętrznie niespójni.
Mówi się dziś o dwóch przeciwstawnych scenariuszach politycznych. W pierwszym wahadło odchyla się w lewo, co ma zwiastować upadek PiS i nowy porządek. W drugim pandemia w końcu przemija, do Polski spływają wielkie unijne pieniądze i PiS wygrywa kolejne wybory. Który scenariusz według pana jest bardziej prawdopodobny?
W świetle badań obydwie koncepcje mają pewne umocowanie. Pandemia i jej skutki mocno nadwyrężyły wizerunek obozu rządzącego. No bo kto wprowadza obostrzenia? Rząd. Kto jest odpowiedzialny za trudną sytuację epidemiczną w kraju? Rząd. Proszę zwrócić uwagę, że nie mówię „PiS”. Dlaczego?