Teraz będą mogły zamawiać liczbę preparatów do limitu, jaki zgłoszą NFZ, np. 200 dawek tygodniowo. Potem będzie ustalany termin dostawy i dopiero na tej podstawie punkty będą umawiały pacjentów. Chodzi o to, by uniknąć sytuacji, do jakich dochodzi dziś, że szczepienia są przesuwane, bo szczepionki nie dojechały. Jeśli liczba dostarczanych do Polski dawek wzrośnie – a tego spodziewa się rząd w II kw., bazując na deklaracjach producentów – to groziłoby totalnym bałaganem.
– System się niejako odwraca. Dziś to punkty szczepień dostają preparaty i wystawiają terminy w kalendarzach w przód, zakładając, że dostaną preparaty. Po zmianach to najpierw Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych (RARS) wystawi tzw. oferty, w ramach których zaproponuje limity dostaw, a następnie punkt szczepień je zaakceptuje lub nie. Jeśli tego nie zrobi , to część dostaw wróci do dalszego rozdysponowania. To daje większą kontrolę nad systemem dystrybucji, a dla pacjentów jest neutralne – tłumaczy nasz rozmówca z rządu.
Jak przyznają kierownicy placówek podających szczepienia, to spora zmiana – przede wszystkim dlatego, że muszą się szykować na więcej i bardziej intensywnej pracy.
Treść całego artykułu można przeczytać we wtorkowym wydaniu DGP oraz w eDGP.
Reklama