Z Danutą Waniek rozmawia Magdalena Rigamonti
Nie było pani na Strajku Kobiet.
Powód prozaiczny, bolesny problem z kolanem.
Można było poprzeć, mówić, pisać, niekoniecznie chodzić. Przecież jest pani lewaczką z PZPR-owską przeszłością.
Reklama
Widziałam, co się na ulicach dzieje. Bałam się reakcji policji, czy przypadkiem nie dostanę się w jakiś kocioł.
Pani minister...
Muszę powiedzieć, że był również inny powód.
Czuję, że był inny.
Wiem, że kobiety w różnym wieku protestowały przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego. Myśmy przecież swego czasu z Barbarą Labudą i innymi koleżankami, m.in. z Izą Sierakowską, zaangażowały się w walkę o złagodzenie prawa antyaborcyjnego...
To był początek lat 90.
Zaangażowałyśmy się całym sercem i duszą. Dla nas było to oczywiste. Organizowałyśmy komitety referendalne, które zostały zlekceważone przez ówczesnych rządzących. Wydaje mi się, że również nasi koledzy klubowi nie bardzo rozumieli, o co nam chodzi. Mam wrażenie, że uważali, iż sprawa aborcji dotyczy tylko kobiet i to kobiety powinny się tym problemem zajmować. Również w sensie politycznym.
Leszek Miller, Włodzimierz Cimoszewicz, Aleksander Kwaśniewski, Józef Oleksy i wielu innych - to byli wówczas pani koledzy. I nie obchodziło ich to, bo to tzw. babskie sprawy?
Niby obchodziło, ale po ich stronie nie było widać specjalnego zaangażowania. Nie pojawiali się np. na spotkaniach ruchu referendalnego. Tylko Zbigniew Bujak umiał odnaleźć się w tej sytuacji i nawet stanął na czele tego ruchu.
Robiła pani awantury, mówiła: chłopaki, panowie, jak tak możecie, dlaczego nie mamy waszego wsparcia?
Dyskusje wewnątrz klubu były, ale oni nie dawali twarzy tej sprawie. Wydaje się, że dzisiejsze pokolenie widzi to już inaczej. Wówczas być może moi koledzy politycy nie doceniali niebezpieczeństwa, jakie szło za tymi zmianami.