Premier Mateusz Morawiecki grzmiał niedawno w Bogatyni, że „musimy zatrzymać ukrytą opcję niemiecką w polskiej polityce” i ostrzegał, że „są silniejsi, którym zależy na tym, żeby Polska nie rozwijała się tak szybko”. Przyjrzałem się tzw. okolicznościom natury, m.in. temu, czym przyjechali rządzący i czym na co dzień jeżdżą ich wyborcy – a są to niemal bez wyjątku auta niemieckie z wbitą w zderzaki flagą polską; to trochę tak, jakbyśmy się poruszali zdobytą 2 maja 1945 Bramą Brandenburską (ten watek rozwinę dalej).

Jednocześnie zacząłem się zastanawiać, na czym miałaby polegać działalność „ukrytej opcji niemieckiej”, a przede wszystkim – jakie są jej cele. Wprawdzie jeden z nich, premier, podpowiedział: „żeby Polska nie rozwijała się tak szybko”. No, ale w jaki sposób taki cel miałby być realizowany w realiach pełnej wzajemnych powiązań i zależności Unii Europejskiej? I jaki interes mieliby w tym Niemcy, którzy najbardziej ze wszystkich krajów Europy - ba świata! – korzystają gospodarczo na tym, że Polska się rozwija?

Fundamentalna różnica między opcją rosyjską a niemiecką

Reklama

Z opcją rosyjską, która rozpanoszyła się w ostatnich dekadach w krajach zachodnich, w tym w RFN, sprawa jest prosta. Rosja 20 lat temu zapisała sobie oficjalnie w państwowej strategii, że eksport surowców energetycznych to główne narzędzie polityki zagranicznej, której nadrzędnym celem jest gromadzenie „ruskich ziem” (czyli wszystkiego, co kiedykolwiek było pod kontrolą Moskwy), a więc - odbudowa imperium. Kiedy nasi politycy (i z PO, i z PiS) próbowali tłumaczyć zachodnim kolegom, że opieranie rozwoju gospodarczego Europy na tanich surowcach ze Wschodu jest w tej sytuacji nie tyle nierozważne, co śmiertelnie groźne i „przy okazji” fundamentalnie sprzeczne z oficjalnymi wartościami Zachodu, słyszeli w kółko: Oj tam, oj tam. Celowali w tym zwłaszcza Niemcy. Tak było do rosyjskiej napaści na Ukrainę.

Kartoteka zachodnich polityków, którzy dali się nie tylko przekonać, ale i kupić imperialnej Rosji, powinna być jedną z najgorętszych list wstydu wykluczających na amen z zachodniej polityki. Ci ludzie walnie przyczynili się do tragedii Ukrainy i – poprzez sprzeniewierzenie unijnym wartościom – wywołali kryzys Europy. To była mniej lub bardziej ukryta opcja rosyjska. Trzeba do niej również zaliczyć Węgry Orbana oraz rosnące w siłę populistyczne ugrupowania polityczne we Francji czy Włoszech, wypowiadające się ciepło o imperialnych ambicjach Rosji (i „przy okazji” przez tę Rosję w różny sposób wspierane).

Tu dochodzę do clue: tropiąc i wskazując przeróżne „ukryte opcje” trzeba rozumieć, na czym polega absolutnie podstawowa różnica między wiecznie archaiczną Rosją a permanentnie współczesnym Zachodem, zwłaszcza Unią. Chodzi o diametralnie inne postrzeganie świata i sensu życia ludzi.

Rosja uważa, że to siła i wojna buduje imperia i że dla umacniania wszechwładzy cara warto poświęcić życie milionów ludzi, w tym własnych obywateli. Zachód uważa, że zgoda buduje ludzki dobrobyt; dla krajów Zachodu zapewnienie dobrobytu swym obywatelom jest punktem wyjścia do wszystkich polityk.

Mentalny Rosjanin zabiera sąsiadowi krowy, a jak nie może zabrać, to – zamiast wyhodować własne - modli się, żeby sąsiadowe zdechły. Zachód wychodzi z założenia, że o wiele lepiej pomnażać dobra razem, poprzez bliską współpracę, na której skorzystają wszyscy; właśnie w ten sposób, na fundamencie win-win, zachodni Europejczycy wytworzyli dobrobyt, którego zazdrości im (nam!) reszta świata - także lwia część Amerykanów, którzy nie mogą nawet pomarzyć o życiu w podobnym standardzie.

Rosjanie – realizując swe imperialne cele - strzelają do dzieci, kobiet, starców, wysadzają tamy, bombardują elektrownie, szpitale i żłobki, dopuszczają się czynów, które uważają za konieczne dla zaprowadzenia swego miru (czyli dobra!), a my – stawiający na pierwszym miejscu DOBROSTAN I GODNOŚĆ CZŁOWIEKA - uważamy te czyny za zbrodnie przeciwko ludzkości.

Owszem, Niemcy, Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Skandynawowie, Polacy też przez stulecia wyznawali imperialną doktrynę podbojów i ekspediowali swych nieszczęsnych poddanych na fronty w całej Europie. Ale od czasów II wojny, entą generację z rzędu, wolą wysyłać młodych nie na śmierć w krwawych jatkach, lecz na Erasmusa.

Która z tych doktryn jest lepsza? Najprościej porównać poziom życia i dobrostan obywateli krajów współtworzących zachodni świat win-win oraz tych, które przyłączyły się do Rosji lub w podobny sposób patrzą na rzeczywistość.

Co istotne – mamy tu do czynienia z pakietem wartości, rozwiązań, standardów, zależności. W Unii jest to demokracja, trójpodział władzy i praworządność, przestrzeganie praw człowieka i wspólnych zasad, współpraca, wolny wspólny rynek, podporzadkowanie się fundamentalnym decyzjom wspólnoty. W Rosji i każdej innej satrapii obowiązuje jedna zasada: całkowita lojalność wobec woli cara.

Jak Polska korzysta na współpracy z Zachodem

Odruchowo wybucham śmiechem patrząc na model Maybacha HL230 stojący obok modelu Skody T-15. Nie, nie chodzi mi o warte miliony złotych luksusowe auto „podarowane przez bezdomnego” (wedle wersji uznanej przez skarbówkę) znanemu zakonnikowi sfraternizowanemu z władzą (choć to faktycznie był Maybach), ani limuzynę, którą najbardziej lubi się poruszać prezes-wicepremier (choć to faktycznie jest Skoda). HL230 to niemiecki czołg z czasów II wojny. T-15 to także… niemiecki czołg, a ściślej – prototyp zaprojektowany na początku lat 40. XX wieku w zagarniętych przez hitlerowców zakładach Skody.

Znawcy historii, batalistyki i militariów wiedzą, że Niemcy rzucili wtedy na fronty przede wszystkim tigery i panthery oraz zaczęli projektować leopardy. Chwała Bogu, już kilka ładnych powojennych pokoleń Polaków nie musiało iść z szablami na te czołgi, a obecne pokolenie służące w Wojsku Polskim samo używa ok. ćwierci tysiąca leopardów; jak wiadomo – 10 podarowaliśmy (jako pierwsi) walczącym Ukraińcom.

Czyż to nie jest symbol wielkiej zmiany, jak dokonała się po obaleniu nad Wisłą sowieckiego miru i wstąpieniu przez Polskę do wspólnoty Zachodu – najpierw do NATO, potem Unii? W unijnej gospodarce win-win Niemcy grali już wtedy pierwsze skrzypce (w polityce międzynarodowej i obronnej ton nadawali Francuzi), podbijając świat nie przy pomocy nalotów, bombardowań i blitzkriegów, lecz – produktów: od aut i AGD po chemię gospodarczą i żywność.

Żeby nie było: nie jestem naiwny. Doskonale wiem, że kraje, gospodarki, firmy mają swoje interesy; biznes miewa silnie akcentowaną lub sprytnie kamuflowaną narodowość. Ale przecież świadomość tego nie może prowadzić do ignorowania lub kontestowania mechanizmu win-win, który od czasu II wojny napędza rozwój zachodniej Europy.

Ani tym bardziej do podejmowania prób powrotu do strzelania z czołgów i wymachiwania szabelką. Siedzimy przecież wszyscy na jednym pokładzie, na którym dobrobyt jednego ściśle zależy od drugiego itd. Musimy uważać, by nie przestrzelić sobie wspólnego silnika, ani nie pociąć wspólnego żagla.

Czym naprawdę była prywatyzacja w Polsce

Wojna z Rosją nie może oznaczać przyjęcia przez nas jej imperialnego, archaicznego sposobu patrzenia na świat. A w tę pułapkę wpada część komentatorów politycznych i publicystów. Skupiając się na geopolitycznej grze, ignorują to, co wydarzyło się w zachodniej gospodarce w ostatnich dekadach. Czyli fundament naszego wspólnego dobrobytu.

Nie inaczej jest w Polsce. Jeszcze na początku XXI wieku tropiciele „opcji niemieckiej” w naszym kraju doszukiwali się zdrajców wśród architektów i realizatorów polskiej prywatyzacji. Ileż to razy słyszałem i czytałem, że wyzbyliśmy się za bezcen na rzecz obcych „najlepszych zakładów z czasów PRL”. Taka teza znalazła się też (i została „udowodniona”) w „Wygaszaniu Polski”, fundamentalnej – jak się wydaje – książce intelektualistów obecnej władzy, wydanej tuż przed wyborami prezydenckimi w 2015 r.

A ja – w przeciwieństwie do intelektualistów zapatrzonych narcystycznie w swoje urojenia - obserwowałem tę „wyprzedaż” z bardzo bliska. Ściślej: jako reporter widziałem, co przejmowali zachodni inwestorzy i co tam w kolejnych latach robili. Czyli – mówiąc wprost - jak zakłady doprowadzone w PRL do ruiny, których produktów nikt już nie chciał kupować (kto pragnął jeździć polonezem? oglądać filmy na jowiszu czy neptunie?), przemieniały się w sprawnie funkcjonujące, efektywne zakłady - dobrze zorganizowane, wyposażone w nowe technologie na poziomie (coraz bardziej) zachodnim, z pewnym zbytem produktów – a więc przyszłością na długie lata.

Głośny był np. zakup raciborskiej Polleny przez koncern z Niemiec. Przed „wyprzedażą majątku Niemcom” pracownicy wytwarzali proszki do prania w taki sposób, że po 30 minutach przebywania na hali produkcyjnej i wdychania wszechobecnych oparów i pyłów - mogłem jednym splunięciem zasilić w proszek całą pralkę. Każda kobieta przerzucała ręcznie 2 tony dziennie. I tak przez 25-30 lat. Po których wszystkie wyglądały jak wraki. Koło sześćdziesiątki umierały. No, narodowy skarb wart pielęgnowania! Oddany Niemcom „za bezcen”. Mówiąc poważnie: nowi właściciele zrobili z tego czegoś bardzo szybko porządną europejską fabrykę, w której zdolni i pracowici polscy pracownicy i menedżerowie mogli nie tylko korzystać z najnowszych technologii, ale i uczyć się zachodnich standardów zarządzania, organizacji.

Jakąś dekadę później wielu z nich zaczęło przerastać swoich nauczycieli. Słyszałem, z jakim podziwem Niemcy mówią o polskich fabrykach – i kadrach. Dziś polscy menedżerowie, z bezcennym doświadczeniem w pięciu, siedmiu, dziesięciu zagranicznych firmach, stali się częścią globalnej ekstraklasy. Wykształcili tysiące fenomenalnych następców.

To kompetentni ludzie – obok bardzo nowoczesnej infrastruktury, zbudowanej w ogromnej mierze przez zagranicznych inwestorów oraz przy ogromnym wsparciu środków unijnych - stanowią naszą największą przewagę konkurencyjną. To oni są kołem zamachowym gospodarki, a nie ignoranci posługujący się ekonomiczną „wiedzą” i argumentacją zaczerpniętą żywcem z agitek Lenina, Stalina i Putina.

Mentalny Rusek tropi spiski i „ukryte opcje”. Człowiek Zachodu, polski patriota, umiejętnie porusza się w zachodniej kulturze win-win. Powiem rzecz niepopularną, ale – jestem przekonany – prawdziwą: nie nabylibyśmy tak wybitnych kompetencji, a więc nie odnieślibyśmy tego wielkiego cywilizacyjnego sukcesu i nie bylibyśmy najbliżej zachodniego poziomu życia w całej historii, bez bliskiej współpracy z Niemcami w ostatnich trzech dekadach. Ona była początkowo mocno feudalna, ale dziś jest coraz bardziej partnerska. Właśnie to jest największą siłą win-win.

Kto nie zabulił słono za „oryginalny niemiecki proszek” („piorący lepiej niż ten polski, choć niemiecki”), sprzedawany z dostawczaka po mszy pod kościołem, albo w specjalnych sklepach, niech pierwszy rzuci kamień. „Oryginalna chemia z Niemiec” zawsze uchodziła w Polsce za najlepszą – przez lata słusznie, bo produkty niemieckich fabryk oferowane na rynku polskim były innej jakości, np. mniej skoncentrowane. Przedstawiciele zachodnich koncernów tłumaczyli pokrętnie, że niemądre polskie gospodynie sypią za dużo proszku do pralki, więc – żeby nie zniszczyły ciuchów sobie i rodzinie - trzeba dodawać do opakowania więcej neutralnych wypełniaczy. Ów niecny proceder ukróciła dopiero Unia Europejska – dzięki zabiegom polskiej europosłanki Róży Thun (prywatnie żony Niemca…). Notabene - zawdzięczamy jej też darmowy roaming w całej Unii. I parę innych fundamentalnych rzeczy.

Thun nie machała szabelką, nie robiła groźnych min, nie wrzeszczała efektownie na Niemców z mównicy Europarlamentu. Jej jedynym celem nie było to, by publiczna telewizja w Polsce wyemitowała te krzyki – jako dowód żarliwej obrony polskich interesów. Córka Jacka Woźniakowskiego doskonale wie, że w ten sposób nie da się w Europie osiągnąć niczego. Wystarczy zerknąć na dorobek największych krzykaczy – gdzie jest jakieś win-win? Albo chociaż korzyść dla przeciętnego Polaka? Nie mam tu na myśli „moralnych zwycięstw” konkretnej partii (bo przecież nie Polski, nie Polek i nie Polaków) wykorzystywanych potem do krajowych rozgrywek. Sukcesów brak. Skuteczności brak. Wielka pustka i klęska zakrzykiwana honorem i dumą.

W realiach win-win trzeba rozumieć zasady win-win. I umieć w nie grać tak, jak to robią wspomniani polscy menedżerowie - żeby wszyscy wygrali, czyli jednocześnie i nasz, polski interes, był na wierzchu. To możliwe, nasz niebywały cywilizacyjny sukces po wejściu do Unii jest tego najlepszym dowodem. Tarcia, konflikty, mordercze negocjacje? To wszystko w demokracji norma. Czasem trzeba się zdecydowanie postawić, czasem trzeba na Niemców nakrzyczeć, ale lepiej z nimi rozmawiać. Może nawet po niemiecku (jak kto zna języki!). Najistotniejsze jest to, że zawsze za cel obieramy win-win, a nie – wojnę. Na wojnie, o czym przekonało się zbyt wiele pokoleń, WSZYSCY tracimy.

Co Polacy kupują od Niemców

Gdyby ktoś chciał w Europie wskazać nieukrywaną opcję niemiecką w gospodarce, czyli grupę spoza RFN najbardziej zakochaną w niemieckich produktach i przyczyniającą się w ten sposób do niemieckiej ekspansji (czytaj: umacniania ekonomicznego imperium), to polscy konsumenci z pewnością byliby głównymi kandydatami do tego tytułu.

Jesteśmy fanami nie tylko niemieckiej chemii gospodarczej, ale i niemieckiego AGD, ale przede wszystkim niemieckiej motoryzacji. Owszem, 90 procent z nas kupuje auta używanie, ale co wybieramy z przebogatej przecież europejskiej oferty? Wedle zestawień popularnego serwisu Otomoto pierwszą dziesiątkę najczęściej wyszukiwanych aut (wśród 8 mln ogółem!) stanowią:

  • BMW serii 3
  • Audi A4
  • BMW serii 5
  • VW Golf
  • Aidu A6
  • Opel Astra
  • VW Passat
  • Audi A3
  • Mercedes klasy E
  • Mercedes klasy C.

Jakie samochody były w 2022 r. najczęściej sprowadzane do Polski? BMW (15,8 proc. ogółu), Volkswagen (14,5 proc.), Audi (12,3 proc.), Mercedes-Benz (8,6 proc.). Jakie auta były najczęściej oferowane na polskim rynku wtórnym w maju 2023? Opel Astra, Audi A4 i VW Golf.

Czym jeździ polski rząd? Dominują: mercedesy klasy S, audi A8, audi A6 oraz bmw 530 (toyoty to rodzynki). Jarosław Kaczyński najchętniej porusza się (partyjną) skodą supereb. Produktem Volkswagen Group.

Nasze preferencje przekładają się na konkretne wyniki gospodarcze. Obroty w handlu dwustronnym między Polską a Niemcami wyniosły w 2022 r. 167,7 mld euro (794,80 mld zł), o 20 mld euro więcej niż rok wcześniej – ustanawiając nowy rekord wszechczasów (cały niemiecki eksport wart był prawie 1,4 biliona euro). Polska jest już piątym najważniejszym partnerem handlowym Niemiec - za Chinami, Holandią, USA i Francją. Niemcy są od lat najważniejszym partnerem handlowym Polski. Nasz eksport do RFN wzrósł w 2022 roku o 12 proc. do 77,32 mld euro (366,45 mld zł), import zwiększył się o niespełna 15 proc. - do 90,26 mld euro (427,78 mld zł).

Do Niemiec eksportujemy:

  • urządzenia mechaniczne i elektryczne
  • artykuły spożywcze i rolne
  • wyroby metalurgiczne
  • wyroby chemiczne
  • meble
  • tworzywa sztuczne
  • materiały i wyroby włókiennicze.

Tropiciele „opcji niemieckiej” podnoszą, że dużą część polskiego eksportu stanowią produkty niemieckich fabryk nad Wisłą. Czy można z tego jednak czynić zarzut? Czy to, że niemieckie firmy dobrze w Polsce zarabiają, wytwarzając tu bardzo dużo towarów w ultranowoczesnych fabrykach płacących załogom ponadprzeciętnie dobrze, jest korzystne czy niekorzystne dla Polski i Polaków?

I wreszcie: czy można się w opisanych tu zjawiskach doszukiwać działania jakiejś „opcji niemieckiej”, w dodatku „ukrytej”. Jakie są konkretne dowody na to, że ktokolwiek w Polsce podejmował działania, w wyniku których zyskiwała gospodarka i wspólnota niemiecka, a nie zyskiwała gospodarka i wspólnota polska?

Niemieckie inwestycje w Polsce

Raporty IGCC - Zrzeszenia Międzynarodowych Izb Przemysłowo-Handlowych w Polsce (16 izb reprezentuje 23 kraje) wskazują, że ok. 25 tys. firm z udziałem kapitału zagranicznego zatrudnia w Polsce 2 miliony osób. Coraz więcej kapitału wypracowanego przez te firmy zostaje w Polsce i w formie reinwestycji służy dalszemu rozwojowi przedsiębiorstw i całej gospodarki - w 2022 r. było to prawie 65 mld zł, a więc grubo ponad połowa wartości wszystkich inwestycji zagranicznych.

Za rządów PiS wartość aktywów przedsiębiorstw z udziałem kapitału zagranicznego zwiększyła się o ponad połowę. Największe kraje inwestorskie to Niemcy, USA, Francja i Wielka Brytania - razem posiadają połowę wartości zagranicznych aktywów nad Wisłą.

Przedsiębiorstwa z kapitałem niemieckim zatrudniają ponad 330 tys. osób, z amerykańskim - ponad 270 tys., z francuskim ok. 200 tys. W ostatnich latach Niemcy cały czas utrzymują się w pierwszej trójce największych inwestorów w Polsce, a w tym roku (m.in. za sprawą wielkiej inwestycji Mercedesa) odzyskają zapewne pozycję lidera.

Obsługą inwestorów z namaszczenia rządu zajmuje się Polska Agencja Inwestycji Zagranicznych. W 2022 roku zagraniczne firmy zainwestowały w Polsce przy jej wsparciu ponad 3,7 mld euro -o 200 mln więcej niż w 2021 i o miliard więcej niż w roku 2020. To rekord. Jak można przeczytać w komunikacie Agencji, „w pierwszej trójce największych inwestorów utrzymały się jedynie Niemcy, które awansowały na pierwsze miejsce inwestując w Polsce ponad 1,4 mld euro i tworząc przeszło 4000 miejsc pracy. Drugą lokatę zajęła Szwajcaria realizując projekty w kwocie 611 mln euro i generując ponad 300 miejsc pracy”.

Rządowa agencja chwiali się tym wszem i wobec, przedstawiając niemieckie inwestycje jako wielki sukces – i słusznie, bo korzystamy na tym wszyscy: i my, i oni. Mamy więc prawdę czasu i całkiem inną prawdę ekranu. Czyli partyjnych wieców relacjonowanych w publicznej TV i prorządowych mediach.

Czy zatem owe wiecowe rojenia o „ukrytej opcji” wynikają z patologicznie imperialnego, hobbesowskiego, ruskiego w duchu, postrzegania świata?Chorobliwego niepojmowania istoty win-win? Fundamentalnej niewiary w to, co zachodni Europejczycy wspólnie stworzyli po II wojnie światowej – na mogiłach 100 milionów ofiar imperialnych wojen?

A może jest to tylko – i aż – cyniczna gra obliczona na przestraszenie i zmobilizowanie do urn specyficznego wyborcy nie rozumiejącego ni w ząb współczesnego świata?

Stawiam na jedno i drugie.