W felietonie sprzed kilku dniu dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” nawiązuje do tego pojęcia były ambasador Niemiec w Polsce Arndt Loringhoven. Partnerstwem w przywództwie określa przyszłe relacje Berlina z nowym – najpewniej kierowanym przez Donalda Tuska – rządem polskim. To wizja kusząca. Bo podkreślająca, przynajmniej w warstwie retorycznej – podmiotowość Warszawy.

Dyplomata i zarazem były wiceszef wywiadu niemieckiego BND używa tego pojęcia nie eksponując kilku jego ważnych kontekstów. Bush formułując tezę o partnerstwie w przywództwie z RFN działał zgodnie z maksymą Talleyranda, który pisał, że ludzie wynaleźli język po to, by ukrywać swoje rzeczywiste cele działania. Amerykanie w 1989 po prostu poprzez partnerstwo rozumieli nowy rodzaj trzymania dążących do zjednoczenia i w naturalny sposób ekspandujących Niemiec w pewnych ramach.

Rodzące się mocarstwo europejskie po prostu nie mogło wyrwać się z miłosnego, powojennego uścisku z USA. Czy też mówiąc inaczej – powinno nadal realizować cele Waszyngtonu, ciesząc się z przyjaźni z Ameryką a nie kombinować coś na boku niezależnie.

Z partnerstwem w przywództwie zerwał Gerhard Schroeder, który zrealizował scenariusz dla USA wyjątkowo niekorzystny. Lider SPD i kanclerz decydując się na budowę gazociągów pod Morzem Bałtyckim i nową formułę współpracy z Rosją – radykalnie rozwodnił atlantycki wymiar polityki Niemiec. Schroeder wolał tańsze surowce energetyczne a tym samym niższy koszt wytworzenia niemieckiego PKB niż słuchanie porad Waszyngtonu. W rezultacie w 2003 zakwestionował również uderzenie USA na Irak i odsunięcie od władzy Saddama Husajna. Co było wydarzeniem w niemieckiej dyplomacji na miarę przewrotu kopernikańskiego.

Reklama

Lewicowy Schroeder był w wymiarze dyplomatycznym niemieckim PiSem. Chciał autonomii i podmiotowości wobec powojennego patrona. Chciał przestać pełnić rolę zasobu USA w Europie. Nawet jeśli miałoby to się odbyć kosztem Europy Środkowej, szczególnie Polski. Jego polityka była z naszej perspektywy błędna. Jednak patrząc na nią z Berlina trudno odmówić jej logicznych podstaw. Z punktu widzenia Niemiec tani gaz i współpraca z Rosją były gwarancją korzystnego ekonomicznie modelu rozwoju gospodarczego, który przez ponad dwie dekady dawał państwu bogactwo.

Aby zrozumieć sens felietonu Loringhovena nie sposób abstrahować od natury partnerstwa w przywództwie, które sformułował Bush i które przedefiniował Schroeder. Idealny z punktu widzenia RFN reset z Polską to reset zanurzony w słowach o przyjaźni i partnerstwie ale zbudowany na mechanizmie, który po upadku komunizmu wymyślili Amerykanie. Czyli taki, w którym Polska tkwi w miłosnym uścisku z Niemcami i realizuje głównie cele Berlina, pozostając nadal jego zasobem. Oczywiście przy pewnych korzyściach również dla Polski. Loringhoven mówi na przykład o tym, że „Dla Niemiec i Polski otwiera się nowa szansa na partnerstwo w przywództwie na równych warunkach”. Powtarza słowa Busha ale zapomina dodać, że tamto partnerstwo RFN-USA nigdy na równych warunkach realizowane nie było. Dyplomata tym samym mistrzowsko stosuje zasadę Talleyranda dotyczącą roli języka.

Pisze, że w interesie Berlina i Warszawy leży potrzeba ściślejszej integracji Bundeswehry z Siłami Zbrojnymi RP, a w dłuższej perspektywie także trwałe przemieszczenie wojsk niemieckich do Polski. I to wszystko jest prawie prawdą. Z jednym zastrzeżeniem. Długofalowo przeniesienie na Bundeswehrę roli gwaranta bezpieczeństwa w naszym regionie siłą rzeczy zmniejszy udział w tym bezpieczeństwie Amerykanów. Przykładem tego była kwestia rozmieszczenia w Polsce niemieckich Patriotów po incydencie w Przewodowie w listopadzie 2022. Więcej Niemiec w ochronie polskiego nieba, to mniej Amerykanów w tej roli. Tymczasem po pierwsze: Niemcy nie mają wystarczających zasobów aby taką rolę pełnić a po drugie: nie ma gwarancji, że na pewnym etapie wojny na Ukrainie nie potraktują Kijowa, ale i Polski jako karty przetargowej w próbie porozumienia z Rosją, która dla nich zawsze pozostanie priorytetem. Długofalowo Berlin nie jest zainteresowany pełnoprawnym wprowadzaniem Ukrainy do Europy. Co zresztą sam Loringhoven w swoim felietonie przyznaje pisząc o „częściowym członkostwie w NATO” Ukrainy na „czas przejściowy”. Częściowe członkostwo może być wszystkim. Na przykład rozwiniętym programem Partnerstwo dla Pokoju czy równie nieistotnym projektem. Czas przejściowy może potrwać z kolei aż do demokratyzacji czy rozpadu Rosji. Czyli do końca kolejnej epoki lodowcowej. Dla Niemiec to żaden problem. Ukraina już na zawsze może pozostać państwem wiecznie stowarzyszonym. Zarówno z NATO jak i UE. I dziękować za to władzom w Berlinie każdego poranka.

Dalej były ambasador pisze, że Berlin powinien współpracować z Warszawą i Paryżemna rzecz wzmocnienia obronności w Europie. To nic innego jak powrót do groźnej z punktu widzenia spójności NATO koncepcji autonomii strategicznej, polegającej na mitycznym odrywaniu bezpieczeństwa europejskiego od USA.

Jeśli dołączyć do tego niemiecki plan rozmontowania w UE zasady jednomyślności, federalizacji Unii i osłabienia siły głosu regionu Europy Środkowej, felieton Loringhovena wybrzmiewa nieco inaczej. Jego propozycja ułożenia się z Polską jest ciekawa i warta rozważenia. Nowy rząd rzeczywiście nie może i nie będzie tkwił w pułapce wywindowanych przez PiS do stratosfery oskarżeń pod adresem Niemiec po tytułem: „zabiliście nam dziadka, babcię, żonę, dzieci, wujka, sąsiada i psa. Jesteście kanaliami”. Berlin jest zbyt ważną stolicą, by można było układać się z nim za pomocą propagandy. W trakcie resetu warto jednak dobrze interpretować rzeczywiste intencje „dobrego hegemona” – jak określają się same Niemcy - czy też budującego federację federatora, czyli podmiotu który sprawuje władzę. W sosie porozumienia warto sprawdzić jak wygląda rzeczywista mapa interesów Niemiec i Polski. Bo bywają one w sprawach strategicznych sprzeczne. Do ich ustalenia słowa o partnerstwie w przywództwie nie wystarczą.