Dużym zainteresowaniem cieszy się ostatnio temat wynagrodzenia (niektórych) pracowników (niektórych instytucji) sektora publicznego. Nawet przy dużej dozie dobrej woli trudno posądzać mnie w tej sprawie o bezstronność i akademicki obiektywizm. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby zająć się tematem szerzej, ekonomia daje wiele ciekawych obserwacji, które w najświeższej debacie na ten temat nie wybrzmiały. Wynagrodzenia w sektorze publicznym budzą zainteresowanie także u pracujących w tymże sektorze naukowców.
Według GUS średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej w sektorze publicznym w Polsce jest o ok. 4 proc. niższe niż w sektorze przedsiębiorstw, jeśli uwzględnimy premię roczną, oraz o ok. 12 proc. niższe, jeśli ją wyłączymy. Premia roczna przeciętnego pracownika sektora publicznego w Polsce stanowi średnio rocznie niemal 10 proc. jego wynagrodzenia, podczas gdy w sektorze prywatnym to niecały 1 proc. wynagrodzenia. Hmmm…
Porównywanie średnich przedsiębiorstw z sektora publicznego jest bez sensu, jeśli kwalifikacje pracowników znacząco się różnią. Tak się składa, że zatrudnieni w sektorze publicznym relatywnie częściej mają wyższe wykształcenie i relatywnie wyższy staż niż ci z sektora prywatnego. Te dwa czynniki sugerują, że sektor publiczny powinien płacić więcej niż sektor prywatny. I tak się dzieje. Raport Francisco de Castro, Matteo Salto i Hugo Steinera – nomen omen urzędników Komisji Europejskiej – dokumentuje, że po uwzględnieniu cech pracowników w Polsce ci w administracji zarabiają o ok. 6,5 proc. więcej niż porównywalni pracownicy sektora prywatnego, tj. nieco lepiej niż średnio w Unii (3,5 proc.). Choć wyższe zarobki w sektorze publicznym nie są niczym wyjątkowym, to Polska wyróżnia się na tle krajów regionu: w Czechach, na Słowacji, Węgrzech, Łotwie, w Estonii, Rumunii i Bułgarii sektor publiczny rzeczywiście płaci mniej, o ok. 10 proc., za taką samą pracę.
>>> Czytaj też: Na podwyżkach w administracji najwięcej zyskają szefowie urzędów
No właśnie: za taką samą pracę. Otóż ludzie nie trafiają w dane miejsce, do danego sektora przypadkowo. Jak udokumentował Pedro Gomes (Universidad Carlos III de Madrid), popularność zatrudnienia w sektorze publicznym stale rośnie, a wzrosty te są szczególnie silne w okresie recesji, tj. gdy sektor prywatny mniej osób zatrudnia, a więcej osób zwalnia.
Ale poza cyklem koniunkturalnym są też inne ważne czynniki. Sektor publiczny jest specyficzny: z mocy prawa niewielu znajdziemy w sektorze prywatnym ratowników medycznych, kontrolerów ruchu lotniczego, sędziów czy prezesów banku centralnego. Nie ma zatem do kogo porównać zarobków pracowników o kompetencjach wymaganych tylko w sektorze publicznym. Jest też specyficzny w tym sensie, że warunki pracy mogą się różnić w sposób rzutujący na wynagrodzenia. Stereotypowo mówi się o większej stabilności zatrudnienia, mniejszej liczbie nadgodzin, niższej presji na wydajność i jej wzrost, większej akceptacji dla pracy w niepełnym wymiarze czasu pracy itp. Jeśli te stereotypy znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości oraz jeśli mają wartość dla pracowników (tj. wpływają na ich ocenę miejsca pracy niezależnie od wynagrodzenia), to z uwagi na te atrybuty wynagrodzenia w sektorze publicznym mogą odbiegać przeciętnie od sektora prywatnego. W skrócie: jeśli cenię sobie możliwość pracy na część etatu, a pracodawca prywatny takich miejsc pracy nie oferuje lub oferuje niechętnie (czytaj: za mniejsze pieniądze), mogę zaakceptować niższe wynagrodzenie w sektorze publicznym, bo łącznie z preferowanym wymiarem czasu pracy to optymalny dla mnie wybór. Nie można więc mówić przeciętnie o pełnej porównywalności zatrudnienia w sektorze publicznym i prywatnym: to nie jest „taka sama praca”.
Te problemy metodologiczne oraz specyfika sektora publicznego w wielu krajach skutkują całą feerią wyników. W krajach bałkańskich, Francji i Hiszpanii, wynagrodzenia w sektorze publicznym rosną tuż przed wyborami – politycy przekupują armię urzędników, by na nich głosowała. W Wielkiej Brytanii i USA wynagrodzenia w sektorze publicznym są zasadniczo niższe niż w sektorze prywatnym, rosną w okresie dobrej koniunktury i spadają w okresie recesji. Mimo to cykliczna zmienność podwyżek pozostaje niższa niż w sektorze prywatnym. W Polsce w latach 90. wynagrodzenia w sektorze publicznym przeciętnie odbiegały w dół od sektora prywatnego, już po skorygowaniu o przeciętnie wyższe kwalifikacje. Okazuje się jednak, że różnice w przeciętnych zależą od dynamiki wynagrodzeń dwóch dużych grup zawodowych: pracowników służby zdrowia i edukacji. Podwyżki w tych dwóch bardzo specyficznych przecież sektorach niwelują przeciętne nierówności w płacach pomiędzy sektorami – brak podwyżek je zwiększa. Ta obserwacja nie jest szczególnie pouczająca w dyskusji o wynagrodzeniach urzędników.
Jak zatem ustalać płace urzędników? Czym się kierować, oceniając, czy zarabiają za dużo, czy za mało? Kilka wskazówek jest całkiem oczywistych. Pierwsze kryterium wiąże się z gospodarnością: płacić najmniej, jak można, by wciąż niwelować negatywny dobór pracowników, czyli zjawisko, w którym ludzie zdolni do wysokiej wydajności pracują w sektorze prywatnym, a pozostali w sektorze publicznym. Drugie kryterium wiąże się z optymalizacją retencji pracowników: płacić najmniej, jak można, by zachować optymalny korpus zespołów przed odejściem do sektora prywatnego po nabraniu wartościowych dla rynku kompetencji. Jakaś rotacja pracowników jest przecież nieunikniona, część prokuratorów będzie chciała zostać adwokatami albo radcami z przyczyn, których płace nie uregulują, a część urzędników będzie chciała sprawdzić sił w konsultingu nie dla pieniędzy. Chodzi jedynie o to, by instytucje publiczne nie traciły ciągłości kompetencji wyłącznie z powodu zbyt niskich płac: by pielęgniarki masowo nie porzucały pacjentów, bo dopiero praca w supermarkecie pozwoli im utrzymać rodzinę. Trzecie kryterium jest chyba najbardziej intuicyjne, ale jednocześnie najbardziej arbitralne: płacić tyle, by pracownicy nie tracili wewnętrznej motywacji do rozwoju zawodowego.
Jednego możemy być pewni: wynagrodzenia urzędników w Polsce nie spełniają żadnego z tych kryteriów. Nieuzasadnione różnice pomiędzy instytucjami, przestarzałe i nieczęsto modernizowane siatki płac, brak wartościowania stanowisk, brak indywidualnych planów rozwoju zawodowego, brak zarządzania przez cele, miałkość mechanizmów motywacyjnych – to niepełna lista grzechów. Prawnik specjalizujący się w technikach legislacyjnych, przechodząc z ministerstwa do ministerstwa, może podnieść zarobki o ok. 20 proc. bez zmieniania zakresu kompetencji. Dyrektor działu analiz w jednej instytucji może zarabiać trzykrotność tego, co w innej, pomimo braku porównywalnego lub choć odpowiedniego wykształcenia, doświadczenia zawodowego i dorobku. Początkujący analityk może się nauczyć praktyki zawodowej w jednej instytucji oraz latami przekładać papierki z biurka na biurko w innej. Publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej historycznych i uśrednionych (!) wynagrodzeń zasadniczych (tj. bez premii) dla kilku stanowisk przez jedną instytucję publiczną niczego w tej kwestii nie zmieni.
Sądy coraz częściej uznają, że urzędnicy walczący z telemarketingiem działają wbrew prawu
takie są realia (2019-02-11 09:20) Zgłoś naruszenie 343
W pierwszej kolejności zacznijcie płacić ludziom , pracującym w sektorach realnej gospodarki, bo jak ich braknie , to nie będzie miał nikt. Na Zachodzie budżetówka nie ma kokosów , bo liczy się gospodarka, bo to ona zarabia na utrzymanie kraju.
Pokaż odpowiedzi (1)OdpowiedzClerc(2019-02-11 22:41) Zgłoś naruszenie 18
W silnych gospodarczo państwach administracja zarabia dobrze i bardzo dobrze, bo tworzy ramy i odpowiada za infrastrukturę, w ramach której może rozwijać się ta gospodarka. Administracja - czyli szeregowi pracownicy, nie tylko dyrektorzy, podsekretarze stanu i wyżej. Nie ma czegoś takiego jak realna gospodarka w opozycji do administracji, to kolejny stereotyp. Jak rośnie realny dobrobyt od armii marketingowców czy handlowców, którzy starają się ludziom wcisnąć więcej gumy do żucia albo ciuchów? Albo kręcenie idiotycznych filmów akcji o superbohaterach.
motła (2019-02-11 10:32) Zgłoś naruszenie 272
PO PIERWSZE LICZBA URZĘDNIKÓW I PRZEPISÓW JEST ZA DUŻA, prawo ograniczyć przynajmniej o sto tysięcy ustaw i rozporządzeń a urzędników wystarczyła by Połowa
Pokaż odpowiedzi (1)OdpowiedzPapa(2019-02-11 19:00) Zgłoś naruszenie 28
Tak, ograniczenie liczby ustaw o sto tysięcy, gdy w Polsce obowiązuje znacznie mniej niż tysiąc ustaw, to to, czego Polsce potrzeba. Takie komentarze pokazują, jak bardzo ludzie nie mają zupełnie pojęcia o czym mówią, i jak powtarzają jak mantrę jakieś głupoty o zbyt dużej liczbie urzędników w Polsce.
w czasach informatyzacji ...(2019-02-11 13:50) Zgłoś naruszenie 202
(1) uproscic procedury, (2) zwolnic 70% urzednikow [ = rozwiaze sie problem z brakiem rak do pracy w innych w REALNEJ gospodarce i nie trzeba bedzie importowac egzotyki ], (3) tym co zostana podniesc pensje zeby nie bylo selekcji negatywnej, bo teraz kto bardziej rozgarniety ucieka do biznesu, i zostaja same sieroty.
Pokaż odpowiedzi (2)OdpowiedzClerc(2019-02-11 22:47) Zgłoś naruszenie 09
W czasach informatyzacji 90% ruchu w Internecie to głupoty i rzeczy błahe - filmy, muzyka, gry, czyli rozrywka, media społecznościowe i kupowanie przez Internet niepotrzebnych rzeczy - nadmierna konsumpcja. Odciąć masy od Internetu, informatycy niepotrzebni, będzie raj. Kto to jest realny podatnik? Czy gość, który zasuwa TIR-em, a nauczył się nim jeździć dzięki budżetowej podstawówce i szkole średniej, jest w miarę zdrowy dzięki publicznej opiece zdrowotnej (od urodzenia, chyba, że od porodu za wszystkie usługi medyczne płaci sam, on i jego rodzina) jeździ po drogach, które buduje państwo (ile jest w Polsce dróg prywatnych?), nie rozjeżdża innych ani oni jego, bo są jakieś przepisy ruchu drogowego i jakaś tam Policja, to ten realny podatnik? A cała reszta niepotrzebna? Ludzie, zacznijcie trochę myśleć szerzej, a nie tylko do końca własnego nosa.
niestety(2019-02-11 16:07) Zgłoś naruszenie 150
Zamiast zwalniać , to płodzą na potęgę. Proporcje są b niekorzystne, bo jeden realny podatnik obrabia kilku budżetowych .
tego można mieć dość(2019-02-11 13:55) Zgłoś naruszenie 110
Od paru lat niewiele osób zgłasza się na konkursy ogłaszanie przez samorządy głównie te w dużych miastach. Konkursy są powtarzane. jednym z powodów są zarobki a te są na poziomie Biedronki. Wiele osób szczególnie młodych po kilku latach rzuca pracę po osiągnięciu jakiegoś doświadczenia dostając pracę 2 razy lepiej płatną. Pracę rzucają też z powodu fatalnych stosunków pracy wszechobecnego; nepotyzmu, kolesiostwa , donosicielstwa i niesprawiedliwości przy awansach i podwyżkach.
Odpowiedz