„Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich” – tak w skrócie można podsumować artykuł 5 Traktatu Waszyngtońskiego, który jest podstawą funkcjonowania Sojuszu Północnoatlantyckiego. Podpisano go równo 75 lat temu – 04 kwietnia 1949 r. W tym tygodniu świętujemy urodziny organizacji. Jak to ujął pierwszy sekretarz generalny organizacji, Brytyjczyk Lord Ismay, NATO powstało, by trzymać Sowietów daleko, Amerykanów blisko, a Niemców nisko (“keep the Soviet Union out, the Americans in, and the Germans down). Chodziło o to, by amerykańskie wojska pozostały w Europie Zachodniej, sowieckie do niej nie weszły, a w Niemczech nie odrodziła się chęć militarnego podboju Europy. Przez kolejne trzy czwarte wieku cel ten udawało się spełnić bez zarzutu, odstraszanie działa. I choć po drodze, na przełomie wieków, mieliśmy czasy tzw. dywidendy pokoju, kiedy większość państw radykalnie obniżała swoje wydatki na obronność, a później wojen ekspedycyjnych w Afganistanie czy w mniejszym stopniu w Iraku, to co najmniej od inwazji Rosji na Ukrainę wiele krajów zrozumiało, że znów nastał czas zbrojenia i ta polityczna wajcha powoli się przestawia.

W ten sposób dochodzimy do artykułu 3 tego Traktatu, który jest znacznie mniej znany. Brzmi tak: „dla skuteczniejszego osiągnięcia celów niniejszego traktatu, Strony (…) będą utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści”. O co chodzi? W skrócie o to, że by liczyć na pomoc sojuszników, najpierw trzeba samemu zrobić swoje, a więc dbać o swoje zdolności do obrony. W Polsce możemy się teraz lansować na prymusa Sojuszu, ponieważ w ubiegłym roku wydaliśmy na obronność prawie 4 proc. PKB, gdy próg 2 proc. osiągnęła mniej niż połowa państw członkowskich. Ale też trzeba pamiętać, że pieniądze to nie wszystko – zanim właśnie kontraktowany sprzęt, te wszystkie setki armatohaubic i czołgów, samoloty czy artyleria rakietowa dotrą do jednostek i szeregowych żołnierzy, miną długie lata. A część mundurowych sfrustrowana rozdźwiękiem między propagandą sukcesu kolejnego rządu, a szarą rzeczywistością w jednostkach, w międzyczasie odejdzie do cywila. I szczerze mówiąc, trudno się temu dziwić.

Dlaczego nie kupimy uzbrojenia w Izraelu

Reklama

Nie zmienia to faktu, że od dwóch lat kupujemy uzbrojenie na potęgę. Jeśli chodzi o import, to głównie w Stanach Zjednoczonych, Korei, Wielkiej Brytanii czy nawet Francji, z którą nam długo było nie po drodze. Jednak Izrael, choć ma doskonałą zbrojeniówkę, z większych kontraktów nad Wisłą cieszyć się nie mógł. Powodów jest co najmniej kilka. Pierwszym jest napięcie dyplomatyczne, jakie powstało na linii Tel Aviv – Warszawa po uchwaleniu nowelizacji prawa dotyczącego reprywatyzacji i zwrotów mienia w 2021 r. Wówczas politycy Izraela, m.in. minister spraw zagranicznych Jair Lapid, niejako tradycyjnie zarzucili nam antysemityzm. Stosowanie tego argumentu przy każdej różnicy zdań i interesów pozbawiło go jednak siły i trudno takie zarzuty traktować poważnie. Ale absmak pozostał, a Polska do dziś nie ma w Izraelu ambasadora.

Drugim powodem braku poważnego traktowania izraelskich firm zbrojeniowych przez rząd i wojsko w Polsce jest polityka tego kraju w stosunku do napadniętej przez Rosję Ukrainy. Brak zgody na dostarczanie obrońcom ukraińskim izraelskiego uzbrojenia jasno uzmysłowił wszystkim nad Wisłą, że podobna sytuacja mogłaby mieć miejsce w przypadku mało prawdopodobnej obecnie napaści Rosji na Polskę. Po prostu Izrael swój interes bezpieczeństwa może postrzegać w kontrze do interesu bezpieczeństwa Polski i o tym warto pamiętać. Z naszego punktu widzenia kupowanie broni od państwa, które może nam nie zapewnić wsparcia podczas konfliktu z Rosją, byłoby błędem.

Izraelski ambasador wbił gwóźdź do trumny

Wreszcie gwoździem do trumny, w której spoczęły polskie zakupy zbrojeniowe w Izraelu, jest poniedziałkowe zabicie przez wojsko izraelskie (IDF) wolontariuszy z organizacji World Kitchen Center, którzy nieśli pomoc głodującym w Strefie Gazy Palestyńczykom. Jest to zbrodnia wojenna – konwój był zgłoszony wojskom izraelskim i dobrze oznaczony. Wśród ofiar tego ataku jest Polak.

Z jednej strony patrząc na przebieg tej akcji można podziwiać precyzję, z jaką uderzają pociski, którymi dysponuje IDF. Podczas niedawnej prezentacji pocisków Spike NLOS (zasięg do 50 km) przez izraelski koncern Rafael zasięg i sposób działania tych pocisków mógł imponować. Oczywiście, nie wiem, czym zostali trafieni wolontariusze, ale możliwości Izraela są w tym zakresie bardzo duże.

Z drugiej, sposób w jaki na tę tragedię zareagował ambasador Izraela w Polsce, jest tak pełen buty, że relacje na linii Warszawa – Tel Aviv znów pikują. W moim przekonaniu żaden polski polityk w najbliższej przyszłości nie zgodzi się na większy zakup uzbrojenia z Izraela. Polscy wyborcy zirytowani polityką Izraela mogliby tego nie wybaczyć.