Prowadzenie polityki historycznej przypomina zmagania z nazwą ulicy w Żyrardowie. W 1977 r. władze PRL uznały, że powinna nosić miano Jedności Robotniczej. Można podejrzewać, że chodziło o upamiętnienie kongresu, na którym z PPR i PPS powstała PZPR. 
    
    
        Wywodzący się z PiS prezydent Żyrardowa postanowił ulicę zdekomunizować. W radzie miasta zmianę nazwy na gen. Augusta Fieldorfa „Nila” udało mu się przeforsować w 2017 r., lecz kilka miesięcy później prezydenta Wojciecha J. (już bezpartyjnego) zatrzymało CBA pod zarzutem ustawiania przetargów na zakup miejskich nieruchomości. Dzięki temu szansę odbicia ulicy zyskał utworzony w tym celu Komitet Obywatelski. Sądową sprawę wygrał, lecz w radzie miasta dominował PiS, więc wniosek upadł. Teraz większość ma PO, która przywróciła ulicy dawne miano. W uzasadnieniu napisano, że „jedność stanowiła i stanowi nasze dziedzictwo kulturowe. Jest w głębokiej niezaprzeczalnej robotniczej tradycji naszego miasta”. 
    
    
        Zastąpienie zamordowanego przez stalinowskich oprawców dowódcy Kedywu AK kojarzącą się z PZPR robotniczą jednością wywołało skandal. Sympatyzujące z prawicą media podniosły larum o nadciągającej „rekomunizacji”. Ale i wśród opozycji widać poczucie niesmaku. Tymczasem pechowi mieszańcy Żyrardowa, stając się mimowolnymi ofiarami wojny o pamięć, przez długie lata nie będą mieć pewności, przy jakiej ulicy mogą się pewnego dnia obudzić. 
    
    
        I tak w Polsce jest niemal ze wszystkim, co dotyczy przeszłości. 
    
    
        Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu DGP.