Umarła ci bliska osoba? Nic nie stoi na przeszkodzie, by ja ożywić. Wizjoner Charlie Brooker pokazał to już ponad dekadę temu w pierwszych sezonach „Czarnego lustra” – i to w paru wariantach. W najbardziej zaawansowanym technologicznie żona zamawia do domu wierną kopię ukochanego męża, który zginął w wypadku – i próbuje szukać bliskości z tą kopią. W nadziei, że – nomen omen – zaiskrzy między nimi, jak wcześniej między dwójką żywych ludzi. Albo wydarzy się coś równie intymnego, jak w relacji ścigającego zbuntowane androidy Deckarda z nieświadomą swej androidowatości Rachael u Philipa K. Dicka i Ridley’a Scotta.

Powyższy wariant pozostaje na razie w sferze science fiction – głównie dlatego, że nie mamy jeszcze technologii pozwalającej wyprodukować idealną imitację ludzkiej powłoki (biznes porno czeka w napięciu na game changera). Natomiast dynamicznie rozwijają się technologie umożliwiające imitowanie ludzkiej duszy.

Kilkanaście lat temu napisałem, że nasza nieśmiertelność w coraz większym stopniu zależy od energii elektrycznej oraz jakości tajwańskich mikroczipów i nośników pamięci. Po pewnym czasie, przyglądając się rozwojowi technologii blockchain, zmieniłem zdanie: jestem w stu procentach pewien, że hasło „w internecie nic nie ginie” jest absolutnie prawdziwe - niezależnie od wcielania w życie kolejnych przepisów dających nam „prawo do zapomnienia w sieci”. Chcemy tego, czy nie chcemy, dane na nasz temat umieszczane w globalnych zasobach przez nas samych i dziesiątki lub setki innych osób, stały się de facto fundamentem i gwarantem naszej nieśmiertelności. Jakiej?

AI i nieśmiertelność: doskonała (cyfrowa) kopia Ciebie

Dokładnie rok temu, na słynnym FinTech Festivalu w Singapurze, przedstawiciel chińskiego start-upu dał mi do przetestowania jedną z wielu już technologii, za sprawą których mogę w czasie rzeczywistym przeistoczyć się – na ekranie (smartfonu, tabletu, laptopa, PC, TV, w kinie…) - w dowolną znaną osobę na świecie, żyjącą lub nie żyjącą: wyglądać, jak ona, mówić, jak ona, gestykulować, jak ona. Ba – mogę mówić jej głosem w dowolnym ze stu języków, przechodząc płynnie z mandaryńskiego w suahili. Taylor Swift godająca po śląsku i królowa Elżbieta dowalająca rodzince cockneyem – wyborne.

Jak to możliwe, że ja mogę się – powtarzam: w czasie rzeczywistym – wcielać w dowolną znaną postać, nawet taką, która już nie żyje? To w miarę oczywiste: jakość tego wcielenia jest pochodną ilości danych o tej osobie zgromadzonych w czeluściach internetu, natomiast szybkość bierze się z mocy współczesnych procesorów oraz zwinności algorytmów. Możemy nauczyć AI (albo ona się sama nauczy…), jaką wiedzę i jakie poglądy na konkretne tematy miała dana osoba i jak odpowiadała na przeróżne pytania. Jeśli w bazie danych nie ma jakiejś odpowiedzi, algorytm ją „wymyśli” bazując na tym, co wie. Nawet najbardziej zaawansowane AI robią dziś przy tym mnóstwo błędów, zmyślają i lunatykują – co bywa zabawne, ale też groźne. Nawet mocno wyrobiony odbiorca nie jest już w stanie ocenić, czy wypowiedź lub zachowanie jakiejś osoby na ekranie jest prawdą czy fałszem.Cukierkiem czy psikusem.

Kwestia ta jest kompletnie nieuregulowana prawnie, a debata publiczna na temat konsekwencji tego dynamicznie rozwijającego się fenomenu NIE ISTNIEJE. Co wydaje się dziwne – bo chodzi przecież nie tylko o to, jak ocenimy daną wypowiedź czy zachowanie tu i teraz, ale też, a może przede wszystkim o to, jaki obraz tejże postaci zostanie zachowany w publicznej świadomości. Czyli o nieśmiertelność, o której my, ludzie, rozprawiamy właściwie od zawsze. Po to zresztą urządzamy takie wydarzenia, jak Dzień Wszystkich Świętych, zaduszki czy (jak kto woli) Halloween.

Dotąd nieśmiertelność – w tym świętość – zależała od tego, co zostało w realnej pamięci kolejnych pokoleń. Dziś w większym stopniu decydują o nich Nvidia, Intel czy Taiwan Semiconductor oraz (rzecz jasna) algorytmy bóg-techów. Owszem, nie możemy na razie stworzyć kopii całego człowieka, ale możemy bez problemu stworzyć jego – mniej lub bardziej doskonałą - kopię cyfrową.

AI i nieśmiertelność: Stwórzmy sobie raj

Niech każdy się teraz spokojnie zastanowi, co zostało w domu po jego przydkach. Ja jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że jeden z moich dziadków należał do przedwojennej inteligencji, 100 lat temu jako jeden z nielicznych nad Wisłą skończył studia. Jego ojciec, a mój pradziadek, był na tyle zamożny, że w roku 1912 zabrał roczne wtedy dziecko na Jasną Górę i kazał sobie z nim zrobić fotografię pod szyldem pt. „Pamiątka z Częstochowy”. To zdjęcie wisi teraz na moim kominku. Jedno. Ile rodzin w Polsce takie ma? Albo jakiekolwiek informacje o przodkach sprzed 100 i więcej lat?

Ale z mojej młodości zachowało się już kilkanaście albumów pełnych zdjęć, bo Tata jest maniakiem fotografii. W latach 70. one się nawet zrobiły kolorowe w stylu ORWO (Kodak nadszedł wraz z wolnością). Filmy mam tylko z występu na festiwalu rockowym w Jarocinie i z biegu na 400 metrów na mistrzostwach Polski juniorów w lekkoatletyce – kręciły je profesjonalne ekipy, bo żadnych nieprofesjonalnych(z braku sprzętu i technologii) wtedy w Polsce nie było. Moja starsza córka ma już trzy filmy z wczesnego dzieciństwa – w sumie jakieś 12 minut – dzięki temu, że bogaty znajomy (ściślej: jego ojciec) posiadał kamerę VHS (jakość na obecne standardy rozpaczliwa). Młodsza córka ma już z najmłodszych lat ponad 100 filmów, bo za pieniądze zaoszczędzone na dietach podczas podróży do USA kupiłem kamerę. Albumów ze zdjęciami moje córki mają więcej niż wszystkie przedwojenne polskie rodziny razem wzięte.

No, to teraz odpowiedzcie mi na pytanie: ile fotografii i filmików mają dzisiejsze niemowlaki? Ile fot strzelacie na imprezach rodzinnych, firmowych i na wakacjach? Albo w swoim domu i ogrodzie? I kwestia jeszcze istotniejsza: ile z tych GIGANTYTCZNYCH zasobów danych o Was trafia do sieci? Wrzucana przez Was, bliskich lub kogoś z kręgu Waszych znajomych (bądź nieznajomych)?

Nie chcę się tu, wzorem moich kolegów - speców od cyberbezpieczeństwa, pastwić nad sieciowymi obyczajami statystycznego Kowalskiego i nieszablonowej Malinowskiej, ale szukając w necie danych o jakiejś osobie potrafiłem znajdować schematy instalacji alarmowej w domu oraz wskazówki, jakie mogą być hasła do firmowych baz danych i kont pocztowych. To jest, oczywiście, jeden wielki śmietnik, z którego trzeba umieć wyłuskiwać to, co naprawdę cenne. I coraz więcej podmiotów to robi. Na takim wyłuskiwaniu i analizie opiera się cała branża marketing automation – budująca profile klientów w celu dostarczenia im treści najbardziej dopasowanych do upodobań, oczekiwań, potrzeb. Sztaby polityków też bazują na takich zasobach i analizach – nie przez przypadek starcie Harris-Trump opisywane jest przez ekspertów jako Google-Musk (to temat na inny tekst).

Jasne, że jakość opisujących nas danych w internecie bywa różna. Sami intensywnie pracujemy nad retuszowaniem wizerunku: bywało, że dostawałem na insta i whatsappa fantastyczne foty zakochanych znajomych, by dosłownie nazajutrz usłyszeć, że się rozwodzą – i to z hukiem. Znamy to wszyscy: kreacja w sieci to… kreacja. Ale przecież jest to idealnie kompatybilne z danymi potrzebnymi do nieśmiertelności, czyli z zasadą „o zmarłym dobrze, albo wcale”. Można w uproszczeniu powiedzieć, że my sobie na ziemi kreujemy nasz przyszły raj. OK, cyfrowy, ale skoro niewielu już wierzy w ten prawdziwy (?), to dobry i taki.

W trzecim sezonie „Czarnego lustra” jest jeden z moich ukochanych odcinków – „San Junipero” z cudowną Gugu Mbatha-Raw. Tytułowa „miejscowość” okazuje się byćsymulowaną rzeczywistością, w której (za odpowiednią opłatą) może na wieki wieków zamieszkać dusza – czyli cyfrowa kopia jaźni – dowolnego zmarłego. Co więcej, zmarły lub krąg jego najbliższych, może wybrać, z jakiego okresu życia będzie pochodzić cyfrowa powłoka danej osoby – bo świat San Junipero wydaje się całkiem realny, można go chłonąc ciałem i wszystkimi zmysłami, a towarzyszą temu normalne (?) emocje. W ten sposób schorowany i sparaliżowany pod koniec ziemskiego żywota stulatek może się znów stać zdrowym i pełnym życia dwudziestolatkiem chodzącym na randki ze swą zmarłą trzy dekady temu na raka – a znów młodą i powabną - żoną. Albo z kimś innym. To zależy od algorytmu.

Słowem: za odpowiednią opłatą twoja dusza zmartwychwstaje w odpowiednim ciele i odpowiednich realiach. Czyli w raju. Ba, ten raj można uprzednio przetestować! Np. nieuleczalnie chory, leżący na łożu śmierci, udaje się do San Junipero korzystając z trybu symulacji. Pewne kontrowersje budzi to, że wizja (nomen omen) o niebo lepszego życia może zachęcać do eutanazji. Ale chodzi przecież o RAJ. W wersji cyfrowej jedno nie kłóci się z drugim. Chyba że algorytm zostanie tak zaprogramowany, że za eutanazję (i inne formy samobójstwa) będzie strącać do piekieł. Najbardziej frapujące – i jednocześnie porażające – jest to, że San Junipero jest już dziś technologicznie całkiem możliwe. A mentalnie?

AI i nieśmiertelność: Tako rzecze Szymborska (i Twoja prababcia)

Oczywiście, mocno pobrzmiewa tu (a właściwie – huczy) w tle dyskusja, jaka rozpętała się po słynnym już na cały świat eksperymencie (?) Radia Kraków. Przypomnijmy: wirtualna „rozgłośnia” zastąpiła dziennikarzy i prezenterów botami sztucznej inteligencji i te boty przeprowadziły fikcyjny „wywiad” z nieżyjąca od 12 lat Wisławą Szymborską. Rozpętała się burza. Petycję wzywającą do powstrzymania tego typu działań podpisało 20 tys. osób, w tym wielu naukowców i publicystów zajmujących się na co dzień nowymi technologiami. Mateusz Demski, jeden ze zwolnionych pracowników radia i lider protestu napisał tak:

"Zarzuca nam się sianie FAKE NEWSÓW oraz straszenie społeczeństwa sztuczną inteligencją. Jest dokładnie na odwrót. Nie jesteśmy przeciwnikami AI, zmian oraz nowoczesności (HELOŁ!). Jesteśmy pokoleniem, które ma z tym ciągle do czynienia!! Jesteśmy świadomi, że AI może być wykorzystywane w praktyce dziennikarskiej (i zapewne jest nieuchronne). Ale uważamy, że takie rzeczy powinny być wdrażane transparentnie, z odpowiedzialnością."

Wsparł go m.in. Alek Tarkowski, współzałożyciel i szef ds. strategii Open Future Foundation:

„(…) eksperymenty z AI są konieczne - tylko muszą być prowadzone rozsądnie. I taka idealnie byłaby rola publicznych mediów - by (…) zadawać kluczowe pytania o to, co w mediach ma być ludzkie, a co syntetyczne. I jak chcemy chronić ludzką pracę, jak kształtować ludzkie instytucje, wobec nacisku, by pracę kreatywną automatyzować”.

Skomentowałem na LI, że cały ten nieprawdopodobny bałagan wynika z totalnej ignorancji społeczeństwa w obszarze mediów (nowych i tzw. starych - cokolwiek to oznacza) - ich celów, zasad funkcjonowania, źródeł przychodów i największych zysków oraz ALGORYTMÓW rządzących tą sferą, czyli de facto światem. Musk i Zuckerberg są czwartą czy pierwszą władzą? Poraża to, że poziom tej ignorancji wśród decydentów jest nie mniejszy niż u (z całym szacunkiem) przeciętnego konsumenta nabiału, szynki i piwa. Jak się nie zna absolutnych podstaw, to się włazi do składu porcelany z młotem pneumatycznym, żeby wykonać nowy typ filiżanki. Skoro można zrobić fejkowy „wywiad” z nieżyjącą noblistką, to można go zrobić z każdym – i o każdym. Można? Naprawdę MOŻNA?

Sztuczna inteligencja jest dla mnie, dziennikarza, asystentem, sekretarzem, tłumaczem, wspomagaczem przy tworzeniu zestawień czy grafik i może pełnić na co dzień setki innych pożytecznych ról. Tylko wąskie grono w Polsce rozumie jednak, że AI może być też nożem niekuchennym, karabinem, miotaczem ognia, a nawet bombą atomową. Prawo, regulacje to jedno, a edukacja NA POZIOMIE ELEMENTARNYM - to drugie. Musimy umieć opowiadać o AI w taki sposób, by PODMIOTEM TEJ OPOWIEŚCI BYŁ ZAWSZE CZŁOWIEK. Z tą też fundamentalną myślą AI powinna być tworzona, rozwijana i karmiona naszymi danymi.

Od tego zależy to, jak będziemy funkcjonowali w cyfryzującym się na potęgę świecie oraz to, jak zostaniemy zapamiętani. Musimy w końcu zrozumieć, że gra toczy się o najwyższą stawkę: nasze życie i nieśmiertelność.