Rząd musi podjąć kroki, by zahamować gwałtowny wzrost recept na leki anty depresyjne – zaapelowała w grudniu grupa brytyjskich psychiatrów, psychologów i polityków na łamach „British Medical Journal”. Ich zdaniem u dużej części pacjentów tabletki nie przynoszą trwałej poprawy, a na dodatek mogą się wiązać z dotkliwymi skutkami ubocznymi. Choć osób przyjmujących leki nieustannie przybywa, „nie idzie to w parze z polepszeniem dobrostanu psychicznego na poziomie populacji, który według niektórych badań uległ nawet pogorszeniu. (…) Wiele metaanaliz wykazało, że anty depresanty nie przynoszą bardziej znaczących klinicznie korzyści niż placebo poza osobami cierpiącymi na najcięższe przypadki depresji” – przekonują eksperci. Mówiąc inaczej: gdyby pigułki faktycznie działały, to nie mówilibyśmy dziś o epidemii zaburzeń psychicznych.

O tym, że lekarze zbyt łatwo i pochopnie przepisują leki, dyskutuje się na Wyspach coraz głośniej od czasu pandemii, gdy liczba pacjentów zażywających popularne antydepresanty z grupy SSRI (selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny) w samej Anglii skoczyła o ponad 0,5 mln. Ze statystyk NHS wynika, że obecnie bierze je tam 8,6 mln dorosłych, czyli niemal co piąty mieszkaniec. A każdego roku system testuje granice swojej wydolności. Od połowy 2022 r. do połowy 2023 r. angielscy lekarze – na ogół pierwszego kontaktu – wręczyli pacjentom łącznie 85,6 mln recept – dwa razy więcej niż dekadę wcześniej. OECD policzyła, że w całej Wielkiej Brytanii na każdy 1000 osób 108 zażywa leki antydepresyjne.