Doszedłem do takiego wniosku kilka dni temu, gdy wieczorem nalaliśmy sobie z żoną po wazonie wina i postanowiliśmy odprężyć się przy lekkim filmie lub programie. Najpierw przeklikałem kanały od 1 do 245, następnie poszedłem uzupełnić wazony, a potem przeklikałem kanały w odwrotnym kierunku – od 245 do 1. I nie znalazłem absolutnie niczego, co byłoby godne uwagi. To niesamowite, że 30 lat temu do dyspozycji mieliśmy dwie stacje i zawsze było co oglądać, a dzisiaj mamy ich milion, a i tak bardziej interesujące od tego, co nam serwują, wydaje się badanie zawartości własnego nosa. No, chyba że nie wiecie, gdzie leży Belgia, mówicie „weszłem” zamiast „wszedłem”, używacie dużo samoopalacza i macie wykupiony roczny karnet na siłkę z przypisanym trenerem i dealerem mefedronu. Wówczas z czystym sumieniem polecam wam program „Love Island. Wyspa Miłości”. Już sam fakt, że producent postanowił w tytule umieścić tłumaczenie angielskiej nazwy, dobitnie sugeruje, kto jest docelowym odbiorcą tego dzieła. Tylko czekam, aż któregoś dnia puszczą w telewizji „Top Gun. Szczytowy Pistolet”. Albo „Kill Bill. Zabij Rachunek”.
Wyobraźcie sobie program przyrodniczy, w którym samiec lwa przez bite 45 minut próbuje dobrać się do samicy. Ta najpierw na niego ryczy i przepędza. Potem się o niego ociera, a on udaje obrażonego. W końcu jednak przystępuje do dzieła. Następuje grande finale, po którym samica znowu ryczy na samca. W kolejnym odcinku samiec idzie więc do innej samicy z nadzieją, że ta ryczy mniej. Nic z tego. Podobna scena powtarza się sześć, może siedem razy. A że samców też jest sześciu, czy siedmiu, to mamy nawet 49 kombinacji. Znaczy odcinków.
Reklama