Wyobraźmy sobie, że ktoś powiedziałby że istnieje „naturalny” poziom osób głodnych albo bezdomnych w gospodarce, na przykład 4–5 proc. Bardzo byśmy się wówczas zdziwili. Dlaczego więc inaczej traktujemy sprawy bezrobocia?

Jak twierdzi autorka publikacji (jej polski tytuł to „Argumenty za gwarancją pracy”) problemem nie są pieniądze, by za tę pracę zapłacić. Problemem jest brak woli politycznej. Amerykański rząd federalny przygotował pakiet o wartości 2,2 biliona dol., by walczyć z pandemią. Podobnie postępują inne rozwinięte kraje na całym świecie. Tak więc, jeżeli politycy zapytają: skąd mamy wziąć pieniądze na wypłacenie pensji osobom, które rząd zatrudni? Odpowiedź brzmi: stąd, skąd rząd wziął środki, by ratować gospodarkę przed skutkami pandemii koronawirusa.

Warto zauważyć, że na przykład w USA już ok. 20 proc. miejsc pracy jest tworzona przez władze nie po to, by dawały zarobek, ale by zrealizować jakiś ważny ze społecznego punktu widzenia cel, na przykład utrzymywanie dróg w dobrym stanie, sprawdzanie, czy jedzenie i lekarstwa nie zaszkodzą obywatelom czy wymierzanie sprawiedliwości. „Zapewnienie bezrobotnym miejsca pracy jest tak samo ważnym ze społecznego punktu widzenia celem, jak te wcześniej wymienione” – twierdzi Tcherneva.

Tymczasem wielu ekonomistów utrzymuje, że bezrobocie nie tylko jest nieuniknione, ale wręcz konieczne do tego, by gospodarka dobrze funkcjonowała. „Potrzebujemy koncepcji naturalnej stopy bezrobocia po to, by wiedzieć, czy bezrobocie jest wysokie, niskie czy w sam raz” – stwierdził szef Rezerwy Federalnej (amerykańskiego banku centralnego) Jerome Powell w styczniu 2019 r.

Reklama

Chodzi o to, że wielu ekonomistów obawia się, że gdy bezrobocie będzie zbyt niskie, to zmusi to pracodawców do podnoszenia płac, by przyciągnąć pracowników. Następnie zrekompensują sobie wyższe koszty, podnosząc ceny produktów, co przełoży się na wyższą inflację. Stąd koncepcja stopy bezrobocia nie powodującej wzrostu inflacji (ang. Non-Accelerating Inflation Rate of Unemployment – NAIRU). Problem polega na tym, że poziom NAIRU ciągle się zmienia. Biuro budżetu Kongresu USA podawało, że amerykańskie NAIRU wynosiło po wojnie między 4,5 proc. a 6,5 proc. Tymczasem bezrobocie obecnie wynosi 3,5 proc. a inflacja nie rośnie.

Wielu ekonomistów obawia się, że zbyt niskie bezrobocie zmusi pracodawców do podnoszenia płac, by przyciągnąć pracowników. Następnie zrekompensują sobie wyższe koszty, podnosząc ceny produktów, co przełoży się na wyższą inflację.

Jerome Powell przyznał ostatnio (zeznając pod przysięgą), że zależność między bezrobociem a inflacją, jaka występowała wcześniej, przestała obowiązywać.

„NAIRU to mit” – konkluduje autorka książki. I dodaje, że to nie przeszkadza ekonomistom na całym świecie prowadzić polityki, tak jakby NAIRU istniała. W praktyce polega to na celowym spowalnianiu inwestycji i wzrostu zatrudnienia, gdy bezrobocie jest „zbyt niskie”.

W 2012 r. Komisja Europejska w corocznej prognozie podała, że NAIRU dla Hiszpanii to 26,6 proc. Tymczasem w kolejnych latach, w miarę jak sytuacja gospodarcza tego kraju się poprawiała i bezrobocie spadało, KE zaczęła obniżać swoje szacunki stopy bezrobocia, która nie powoduje inflacji.

Tcherneva podkreśla, że utrzymywanie takiej a nie innej stopy bezrobocia jest decyzją polityczną, która ma poważne konsekwencje dla milionów osób, które w jej wyniku pozostają bez pracy. Musimy bowiem pamiętać, iż panuje powszechne przekonanie, że jeżeli ktoś nie może znaleźć pracy, to jest to jego wina. Widocznie nie starał się wystarczająco, nie potrafił spełnić wymagań pracodawcy, albo w ogóle jest coś z nim nie w porządku. Dlatego pracodawcy unikają zatrudniania bezrobotnych (w USA w niektórych ogłoszeniach zaznacza się nawet, by osoby bezrobotne nie składały swoich CV) i zwykle wolą nawet za wyższą pensję pozyskać kogoś, kto ma już pracę.

Autorka podaje, że dziewięć miesięcy bez pracy ma porównywalny efekt na karierę co utrata czterech lat doświadczenia zawodowego. Stąd bierze się paradoks współczesnych gospodarek kapitalistycznych: z jednej strony miliony osób poszukujących „pracy”, z drugiej – miliony miejsc pracy, na które firmy szukają pracowników, których chciałyby zatrudnić i nie mogą takich znaleźć.

Zwalniani pracownicy tracą źródła dochodu, zmniejszają wydatki, przez co prywatne firmy mają mniejsze przychody i muszą ograniczać koszty, pozbywając się kolejnych zatrudnionych osób. Tak tworzy się zamknięte koło samonapędzających się kryzysów.

Jak zatem taka „państwowa gwarancja pracy” miałaby wyglądać?

Podobnie jak interwencyjne skupy produktów rolnych praktykowane przez wiele rozwiniętych państw na całym świecie. Państwo ustala na przykład cenę, po której będzie skupywać kukurydzę. Jeżeli rynkowa cena jest wyższa, nikt nic państwu nie sprzedaje. Jeżeli jest niższa, państwo przejmuje plony i wpuszcza je na rynek, gdy cena wzrośnie, gwarantując w ten sposób określony dochód rolnikom i stabilizując rynek. Analogicznie – państwowa gwarancja pracy będzie rzadko wykorzystywana, kiedy gospodarka będzie sobie dobrze radzić, ale posłuży jako stabilizator rynku pracy, gdy nadejdzie kryzys.

Państwowa gwarancja pracy mogłaby funkcjonować tak, jak interwencyjne skupy produktów rolnych praktykowane przez wiele rozwiniętych państw na całym świecie.

Spowolnienie gospodarcze nigdy już nie sprawi, że ludzie będą się bali o to, czy będą mieli „za co kupić chleb” tylko co najwyżej przejdą z jednego rodzaju płatnej pracy do innej. Stawka, po której rząd będzie zatrudniał, stanie się punktem odniesienia dla całego rynku pracy na podobnej zasadzie jak bank centralny ustala stopy procentowe, według których kształtuje się później oprocentowanie pożyczek i depozytów.

Zdaniem autorki państwowa gwarancja pracy będzie działać antyinflacyjnie, dlatego że zatrudniając, państwo zapobiegnie stygmatyzacji ludzi jako bezrobotnych. To zaś sprawi, że sektor prywatny będzie miał więcej potencjalnych osób do wyboru, kiedy będzie chciał zatrudnić i nie będzie musiał windować płac. Ale będzie też działać antydeflacyjnie, bo w czasie recesji pracownicy nie będą tak bardzo ograniczać wydatków. Całkowity efekt będzie więc taki, że inflacja mniej się będzie wahać i będzie bardziej przewidywalna, co ograniczy ryzyko w gospodarce.

Co ważne, państwowa gwarancja pracy nie oznacza, że rząd będzie kazał ludziom „kopać doły i je zasypywać”, tylko po to, by mieć pretekst do wypłacenia im pensji. W opinii autorki nie jest problemem znalezienie pracy, która z punktu widzenia społeczeństwa byłaby pożyteczna.

Na wzmiankę o książce „The Case for a Job Guarantee” trafiłem, czytając „The Deficit Myth” Stephanie Kelton. W tej ostatniej publikacji autorka poświęca sporo miejsca państwowej gwarancji pracy, powołując się m.in. na „The Case for a Job Guarantee”. I tak naprawdę, wszystkie najważniejsze aspekty tego pomysłu można poznać, czytając „The Deficit Myth”. Ta ostatnia książka jest też o tyle ciekawsza, o ile dokładnie pokazuje, dlaczego każdy rząd, który emituje własną walutę stać, by zapłacić za taki program.

Tak więc „The Case for a Job Guarantee” polecam tylko tym, którzy po przeczytaniu „The Deficit Myth” będą czuli niedosyt wiedzy na temat „interwencyjnego skupu pracy”. Choć warto wspomnieć, że dużo dodatkowych informacji nie otrzymają, ponieważ książka Pavlina R. Tchernovej ma ledwo 140 stron i można ją, bez większego pośpiechu przeczytać w dwie godziny.

Aleksander Piński