25,9 miliona osób, czyli ok. 74 procent uprawnionych wyborców, wzięło udział w niedzielnym głosowaniu (w poprzednich wyborach frekwencja przekroczyła 80 proc.), w którym Argentyńczycy wybierali następcę lewicowego peronisty, prezydenta Alberto Fernandeza, po burzliwej kampanii, w kraju pogrążonym w głębokim kryzysie gospodarczym i społecznym, przy nastrojach znacznej części społeczeństwa sprzyjających kandydaturze skrajnie liberalnego Javiera Mileia.

Jego przeciwnikami w niedzielnych wyborach byli peronista i obecny minister gospodarki Sergio Massa i konserwatystka Patricia Bullrich.

Obserwatorzy zwracają uwagę na wyjątkowo niską jak na Argentynę, najniższą od 1983 roku, frekwencję wyborczą i wskazują jako główny jej powód zmęczenie i zniechęcenie społeczeństwa następstwami głębokiego kryzysu gospodarczego i społecznego jaki przeżywa Argentyna, nękana m.in. gigantyczną inflacją, która przekracza 140 proc. i jest najwyższa w tym kraju od wielu dziesięcioleci. Ponad 40 procent ludności żyje w głębokim ubóstwie.

Reklama

Według wielu prognoz przedwyborczych sytuacja ta powinna była sprzyjać obietnicom zawartym w programie wyborczym Javiera Mileia, ale prognozy – jak na razie - nie sprawdziły się.

Argentyńczycy wybierali także deputowanych i senatorów oraz członków parlamentu Mercosur i kilku gubernatorów, w tym gubernatora prowincji Buenos Aires.

Wbrew wielu prognozom peroniści odnieśli wyborczy sukces m.in. w najludniejszej w kraju prowincji Buenos Aires, gdzie zdobyli 45-procentowe poparcie. Jej gubernator – Axel Kicillof - zdobył 45,36 proc. głosów odnosząc zwycięstwo nad konserwatywnym kandydatem Nestorem Grindettim.

Druga, decydująca tura argentyńskich wyborów prezydenckich została wyznaczona na 19 listopada.