Potencjalna inwazja Rosji Władimira Putina na Ukrainę skłoniła Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię do zwrócenia się ku strategii odstraszania militarnego. Doprowadziło to jednak do pojawienia się równoległego kryzysu jeśli chodzi o dominujące państwo w Europie, czyli Niemcy. We wtorek niemiecki kanclerz Olaf Scholz poleciał do Moskwy i próbował uspokoić sytuację, ale poza wezwaniem do prawie martwych porozumień mińskich i słabym żartem na temat spodziewanej długości kadencji Putina, niewiele udało mu się osiągnąć.

W ubiegłym tygodniu kanclerz Scholz z pewnym opóźnieniem zasugerował, że inwazja na Ukrainę będzie oznaczała niebezpieczeństwo dla gazociągu Nord Stream 2, który ma transportować rosyjski gaz bezpośrednio do Niemiec z pominięciem terytorium Ukrainy, co ma dla Moskwy bardzo duże znaczenie ekonomiczne. Niemniej można mieć wątpliwości, że ktokolwiek, a przynajmniej Putin, wierzy w słowa Scholza. Niemieckie uzależnienie od rosyjskiej energii jest tak duże, że bez względu na to, jakie krótkoterminowe działania mające ukarać Moskwę podejmie Berlin, to później niemiecki rząd prawie na pewno szukałby szybkiego zbliżenia do Rosji.

Najsłabsze ogniwo europejskiego bezpieczeństwa

Wszystko to wskazuje na niezwykły zwrot w historii po 2000 lat, w czasie których ludzie zamieszkujący tereny Niemiec, uważani byli za przedstawicieli jednego z najpotężniejszych narodów wojskowych na świecie. Weźmy choćby twórczość rzymskiego historyka Tacyta na temat Germanów, którego podziwiał Adolf Hitler czy zdanie przypisywane francuskiemu rewolucjoniście Mirabeau: „Inne państwa posiadają armię. Prusy są armią, która posiada państwo”.

Reklama

Ale współczesne Niemcy, będące przecież dziełem Prus, są słabym ogniwem w przypadku każdej próby wzmocnienia europejskiej obronności i bezpieczeństwa. Nawet zanim jeszcze Rosja przeniosła wojsko przy granice z Ukrainą, dla większości z nas, kto żył w Europie, było oczywiste, że krytycznie ważne jest zwiększenie działań na rzecz obronności i zmniejszenie oczekiwań względem USA.

Europejczycy nie zgadzali się z byłym prezydentem Donaldem Trumpem w wielu kwestiach, ale jego ataki na Europejczyków za nierealizowanie zobowiązań dotyczących wydatków na obronność były uzasadnione.

W przededniu II wojny światowej USA były o wiele bogatsze od Europy oraz odniosły sporą korzyść na konflikcie, wobec czego podjęcie wysiłku wojennego przez Wujka Sama było uzasadnione.

Dziś jednak sytuacja wygląda inaczej. Obecnie Niemcy mają PKB wysokości 3,8 bln dol. lub 46 tys. dol. na mieszkańca. Dla porównania USA mają 24 bln dol. lub prawie 60 tys. dol. na mieszkańca. Ale podczas gdy Ameryka na swoje wojsko wydaje 3,7 proc. PKB, to Niemcy uparcie stawiają opór przed każdą próbą podniesienia wydatków na wojsko do poziomu 2 proc. PKB, co jest zobowiązaniem państw NATO. Obecny poziom niemieckich wydatków na obronność wynosi zaledwie 1,4 proc. PKB. W liczbach bezwzględnych to 52,8 mld dol. – to mniej, niż wydatki Wielkiej Brytanii, która ma mniejszą populację niż Niemcy.

Ukraiński ambasador w Berlinie w ubiegłym tygodniu nalegał na Niemcy, aby się „obudziły”, ponieważ „świat staje się bardziej niebezpieczny i Niemcy… nie mogą pozostać neutralne, nie mogą dalej spać i cieszyć się komfortowym życiem”. Jednak mimo to zwykli Niemcy dzwoniący do programów radiowych z uporem powtarzają, że „przy pomocy broni nie można zbudować pokoju”.

Niemcy w przeważającej większości wspierają politykę Berlina, który nie chce pójść w ślady Wielkiej Brytanii, dostarczającej broń na Ukrainę. Niemcy odrzucają kpiny, jakie spadły na ten kraj po odmowie dostarczana broni i zdecydowały o przesłaniu walczącym Ukraińcom 5 tys. hełmów i wyposażenia medycznego. Sprowokowało to burmistrza Kijowa Witalija Kliczko do zadania szyderczego pytania: „A co Niemcy prześlą następnie? Poduszki?”.

Minister obrony Łotwy Artis Pabriks powiedział w ubiegłym miesiącu „Financial Timesowi”: „Nie da się tworzyć europejskiego bezpieczeństwa bez Niemiec w roli lidera. W tej chwili, gdy patrzymy na to, jak Niemcy zachowują się ws. europejskiej obronności i NATO, jak wygląda rzeczywistość Bundeswehry, na wahanie ws. użycia siły wojskowej, to jest absurd współczesnych czasów”.

Gdy Pabriks mówił o „rzeczywistości” Bundeswehry, czyli niemieckiej armii, miał na myśli fakt, że choć niemieckie siły zbrojne dysponują na papierze 183 695 żołnierzami, to nikt nie postrzega ich jako wiarygodnych sił. Rozmawiałem ze starszymi oficerami, którzy załamują ręce w obliczu braku chęci walki Niemców z kimkolwiek. Ale ta rzeczywistość – niemieckiej armii, która odrzuca wojnę – oddaje wolę jej narodu.

Militarystyczna przeszłość

Minister spraw zagranicznych Niemiec Annalena Baerbock uważa przede wszystkim, że Niemcy działają w „historycznie odpowiedzialny” sposób. Baerbock ma tu oczywiście na myśli to, że nawet po 70 latach, pamięć z czasów II wojny kładzie się na Niemcy długim cieniem. Jakże mogłoby być inaczej, jeśli wiele filmów, programów i książek – w tym niektórych napisanych przeze mnie – ciągle przypomina o świecie straszliwych czynów dokonanych przez ludzi Hitlera?

Przez wiele lat po 1945 roku sąsiedzi Niemiec Zachodnich gratulowali sobie sukcesu demilitaryzacji narodu, który wyrządził tak dużo szkód. Któregoś dnia natrafiłem na artykuł redakcyjny londyńskiego „Timesa” z lutego 1952 roku, gdzie uwidocznił się pełen pasji francuski opór wobec stworzenia europejskiej wspólnoty obronnej:

„Próba utworzenia unii wojskowej […] podejmowana głównie pod naciskiem amerykańskim, wyrastająca ze zrozumiałego przekonania, że Europa Zachodnia nie powinna marnować czasu w przejmowaniu ciężarów wojskowych, które na nią spadły […] Zadanie to […] jest niczym innym jak zmianą statusu Niemiec z pozycji pokonanego wroga znajdującego się pod okupacją wojskową w kierunku wolnego i godnego zaufania sojusznika w ramach atlantyckiego systemu bezpieczeństwa”.

Tak więc siedem dekad później jesteśmy w tym samym miejscu, a zadanie wciąż jest niewykonane – już nie z powodu francuskiej paranoi na temat zagrożenia niemieckiego, ale dlatego, że dzisiejsze Niemcy uparcie nie chcą widzieć, jak ich żołnierze walczą – lub nawet grożą walką – komukolwiek, w obronie czegokolwiek.

Uderzające jest porównanie dziedzictwa dwóch wojen światowych. Po I wojnie światowej byłe Cesarstwo Niemieckie nie poniosło prawie żadnych materialnych szkód, a tylko Nadrenia znalazła się pod okupacją zjednoczonych sił. Ułatwiło to nazistom przygotowanie mitu, że niemiecka armia nigdy nie została pokonana – to tylko wewnętrzni wrogowie skłonili naród do szukania rozejmu i podpisania w 1919 roku upokarzającego Traktatu Wersalskiego.

Z kolei Niemcy w 1945 roku jawiły się już zupełnie inaczej. Myślę, że anglo-amerykańska ofensywa bombowa, szczególnie z ostatnich miesięcy wojny, w większym stopniu przyczyniła się do ukarania ludzi Hitlera niż do samego zwycięstwa aliantów. Bez względu na to, jaka jest prawda, to kondycja Niemiec była bezsporna. Wielki australijski korespondent wojenny Alan Moorehead pisał, że po II wojnie światowej nie widział w Niemcach poczucia winy, ale widział za to obezwładniające poczucie przegranej, którego nie było w 1918 roku.

Cały kraj, jak donosił Moorehead, „jawił się jako obraz, który wymykał się ludzkiemu zrozumieniu. Wokół nas 50 wielkich miast leży w gruzach… Wiele z nich nie ma światła, elektryczności, gazu, bieżącej wody oraz spójnego systemu rządów. Niczym mrówki w mrowisku ludzie biegali po ruinach, nurkując ukradkiem do piwnic oraz do drzwi w poszukiwaniu łupów. Wszyscy byli w ruchu… Życie było podłe, bezcelowe i prowadzące donikąd”.

Tak wygląda ludowa pamięć zbiorowa, którą współczesnym Niemcom przekazali ich rodzice i dziadkowie: cała siła doświadczenia II wojny światowej, którą Niemcy czerpią z większości współczesnych książek, które chcą czytać, przedstawia Niemców jako ofiary, a nie jako sprawców.

Podczas gdy – jako historyk wojskowości, a nie apologeta Trzeciej Rzeszy – uważam, że niemiecka armia z tamtych czasów – oraz poprzedzającego stulecia lub dwóch – była być może najpotężniejszą siłą bojową, jaką kiedykolwiek widział świat, to dzisiejsi Niemcy nie okazują dumy ze swojego wojowniczego dziedzictwa. I absolutnie nie chcą go wskrzeszać.

Często słyszę od oficerów brytyjskiej armii, którzy ironizują i lamentują przy okazji dyskusji o potrzebie wzmocnienia europejskiej obronności, że „przesadziliśmy z demilitaryzacją Niemiec”. Kraj ten stał się jednym z najlepszych i najlepiej prosperujących społeczeństw na ziemi, i nie widzi potrzeby, aby narażać to osiągniecie na szwank, jeszcze raz przekuwając lemiesze na miecze.

Współczesny sukces Niemiec

Socjaldemokraci, którzy dominują w nowym niemieckim rządzie koalicyjnym, przez długi czas promowali zbliżenie w Rosją, nawet w czasach, gdy istniał ZSRR. Do partii SPD należy wielu „rozumiejących Putina”, na czele z byłym kanclerzem Gerhardem Schroederem, który bezwstydnie potępił Ukraińców – nie Rosjan, ale Ukraińców – za „wymachiwanie szabelką”. Były kanclerz zrobił na to na tydzień przed tym, jak został nominowany na lukratywne stanowisko w zarządzie Gazpromu – rosyjskiego giganta energetycznego.

Dla niektórych z nas frustracja spowodowana obserwacją słabości Schroedera i jego kolegów w obliczu brzydoty brutalnego zachowania Rosji wynika pod wieloma względami z tego, że głęboko podziwiamy współczesne Niemcy. Brytyjski dziennikarz John Kampfner, który spędził w Niemczech wiele lat jako zagraniczny korespondent, opublikował niedawno książkę zatytułowaną “Why the Germans Do It Better: Notes From a Grown-Up Country.” (Dlaczego Niemcy robią to lepiej: notatki z dorosłego kraju). Byłem wśród tych, którzy z entuzjazmem przyjęli tę książkę.

Kampfner argumentuje, że w przeciwieństwie do szeroko rozpowszechnionego przekonania o niemieckiej arogancji, dzisiejsi Niemcy są samokrytyczni i wiele bardziej niż Brytyjczycy skłonni do nauki. Jako społeczeństwo Niemcy wykazują godny podziwu dar do szukania porozumienia, co znajduje wyraz w udanym systemie reprezentacji pracowników w zarządach firm. Milion osób należy do lokalnych, dobrowolnych brygad straży pożarnej. Niemiecka produktywność budzi zazdrość całego świata, pomimo że Niemcy pracują krócej niż ludzie w innych krajach.

Kampfner zauważa, że połowa istnienia nowoczesnych Niemiec, odkąd kraj ten powstał w 1871 roku w wyniku zjednoczenia, „była historią o horrorze, wojnie i dyktaturze”. Ale już druga połowa to opowieść o pokucie, stabilności i dojrzałości: „Żaden kraj nie osiągnął tak wiele dobrego w tak krótkim czasie… Niemcy to bastion przyzwoitości”.

Wszystko to wydaje się prawdą. Sukces Niemiec w dużej mierze bierze się z realistycznego zrozumienia własnego średniego miejsca na świecie, w przeciwieństwie do uporczywej i głupiej ambicji Wielkiej Brytanii – aby zacytować długoletniego amerykańskiego korespondenta w Londynie – bycia „kieszonkowym supermocarstwem”.

Angela Merkel, niedawna kanclerz Niemiec, pokazała, że przez ponad 15 lat sprawowania urzędu była najbardziej imponującym mężem stanu na europejskiej scenie politycznej. Pokolenie przed Angelą Merkel Henry Kissinger zadał swoje słynne pytanie retoryczne: „Jeśli chcę rozmawiać z Europą, to do kogo mam zadzwonić?”. Odpowiedź na to pytanie – ku niezadowoleniu brytyjskich polityków – przez wiele lat brzmiała, że do kanclerza Niemiec, a nie do premiera Wielkiej Brytanii.

Berlin wciąż nie chce wziąć odpowiedzialności

A jednak – dziś dla wielu z nas, Europejczyków, w tym Brytyjczyków, źródłem konsternacji i przerażenia jest fakt, że Niemcy konsekwentnie odmawiają zaakceptowania swojej roli na scenie międzynarodowej, nie chcą ponieść ciężaru odpowiedzialności, który byłby adekwatny dla niemieckiego bogactwa, siły, demokratycznego statusu i prymatu w Europie.

Olaf Scholz nazwał Nord Stream 2 „projektem sektora prywatnego”, który nie ma nic wspólnego z Ukrainą. Dopiero w ciągu ostatnich 10 dni pojawiły się sygnały, że kanclerz jest zakłopotany rozdrażnieniem Zachodu w obliczu tego, że Berlin nie chce kłócić się z Moskwą. Zatem Scholz zaostrzył swoją retorykę i wysłał 350 żołnierzy na Litwę – zakładamy, że tylko po to, aby ratować koty, które utknęły na drzewach. W środę jacht Władimira Putina wypłynął przedwcześnie z portu w Hamburgu, gdzie był odnawiany. Prawdopodobnie dlatego, że Putin obawiał się zatrzymania jachtu.

Istnieje jeszcze iskierka nadziei, że Kreml wstrzyma się z inwazją na Ukrainę, w mniejszym z stopniu z powodu strachu przed konsekwencjami, a bardziej dlatego, że utrzymywanie Zachodu w nerwowym napięciu może Moskwie pasować bardziej, przynajmniej przez jakiś czas, niż przyspieszenie rozgrywki.

Niemniej, my Europejczycy musimy się zmierzyć z nierozwiązanym problemem. Otóż aby przetrwać, potrzebujemy – nie na jutro czy na pojutrze, ale na wiele dekad – wzmocnionych zdolności wojskowych, które uwzględniają ryzyko, że USA nie zawsze będą nam przychodzić z pomocą. Takie zdolności wojskowe mogą być wiarygodne tylko wtedy, gdy Niemcy pokażą wolę walki, a dziś jej nie mają.

Francja głównym partnerem wojskowym USA w Europie?

Przybliża się tym samym nieprawdopodobny jak dotąd scenariusz, w którym francuski prezydent Emmanuel Macron ponownie wygrywa wybory prezydenckie w kwietniu i wyłania się jako preferowany europejski partner USA, w obliczu niezdecydowania i unikania działania ze strony niemieckiego rządu. Waszyngton nie lubi zajmować się zmiennymi Francuzami, ale wydają się oni lepszym wyborem niż miękki rząd w Berlinie.

Uwidacznia się w tym wszystkim wielka ironia historii, będąca odbiciem tej z XX. wieku. Otóż przed II wojną światową Wielka Brytania i Francja przez długi czas były ślepe na zagrożenia związane z nazistowskim militaryzmem, za co nasi przodkowie zapłacili wysoką cenę. Dziś to Wielka Brytania i Francja chcą przeciwstawić się Putinowi, ale niemiecki rząd i obywatele schowali głowę w piasek. Tak więc w przewrotny sposób Europa wciąż płaci cenę za Adolfa Hitlera.