Przez stulecia w wojnie chodziło z grubsza o to, by za pomocą akcji wojskowej wymusić pokój na korzystnych warunkach. Gdy nie dawało się dłużej realizować interesów metodami dyplomatycznymi, wzywano generałów, a ci rozpoczynali (czasami rytualną i niespieszną) kampanię, lud konsolidował się wokół tronu, a gdy przelew krwi zmęczył strony nadmiernie lub jedna z nich uzyskała wyraźną przewagę, ponownie do gry wkraczali politycy. Po drodze likwidowano skutki groźnych gospodarczo wyżów demograficznych, testowano nowe rozwiązania organizacyjne, taktyczne oraz techniczne – i w ten sposób tworzono historię.
Sytuacja zmieniła się z pojawieniem się w XX w. wojny totalnej: pozbawionej starych bezpieczników w postaci wypracowanych przez wieki reguł prawnych i obyczajowych, zdecydowanie mocniej godzącej w infrastrukturę ekonomiczną (coraz kosztowniejszą) państw walczących. Ponadto – okrutniejszej znacznie bardziej dla ludności cywilnej niż dla żołnierzy na froncie. Kluczową zmianę przyniosło pojawienie się w arsenałach broni masowego rażenia, zdolnej nie tylko do całkowitego zniszczenia przeciwnika, lecz także przy okazji cywilizacji. Reakcją z jednej strony było poszukiwanie nowych doktryn i sposobu uderzenia nową bronią tak, by nie narazić się na zmasowany odwet. A z drugiej – rozwój proxy wars, wojen zastępczych, toczonych na relatywnie małą skalę przez drugo- i trzeciorzędnych członków dwóch wrażych obozów, względnie przez organizacje nieformalne, sponsorowane potajemnie przez liderów jednego bloku przeciwko państwom sojuszu przeciwnego. Tutaj istotnym novum stała się zmiana celu walki: stało się nim nie uzyskanie jak najszybciej pokoju na swoich warunkach, lecz bezterminowe sianie chaosu i zamętu.
Reklama
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiad