Na dworcu w Przemyślu uchodźcy wracający do domów na Ukrainie czekają razem z tymi, którzy właśnie przyjechali. Na pierwszy rzut oka trudno odgadnąć, kto w którym kierunku zmierza.

"Choć ci wyjeżdżający są chyba mniej zagubieni. Większość właśnie przez Przemyśl przyjechała do Polski" - mówi wolontariuszka Agata, która pomaga na dworcu od początku wojny. Wtedy peronu piątego, z którego odjeżdżają pociągi do Lwowa i dalej, szukali przede wszystkim mężczyźni, wracający, by pójść na front. Teraz niemal ich nie ma wśród pasażerów - kto miał wrócić, ten wrócił.

Pan Aleksander, który czeka na poranny pociąg do Lwowa z jedną tylko podręczną torbą to emeryt. Był w Polsce tylko kilka dni.

"Córkę tu mam i wnuki. Ona prace znalazła, dzieci do szkoły poszły. Ja wdowiec jestem, ale mam matkę starowinkę, więc nie wyjadę" - tłumaczy. Z rodziną spędzić chciał tylko kilka świątecznych dni.

Reklama

Masza, która właśnie upycha w bagażu kanapki, które dostała na drogę dla 7-letniej Oleny i 3-letniego Bogdana, mówi, że gdyby bomby zaczęły lecieć, wróci do Polski, dla dzieciaków. Ale wierzy, że wracać nie będzie musiała. Jeszcze tydzień, może miesiąc, Ukraina będzie wolna.

"Ja wam bardzo dziękuję za gościnę, za serdeczność, ale pora do domu" - podkreśla kilkukrotnie. W jej miasteczku, kilkadziesiąt kilometrów od Lwowa, było i jest spokojnie.

Inaczej jest na przejściu granicznym w Medyce. Ci, którzy wracają autami zapakowanymi pod sufit, są przekonani, że to "na zawsze".

"Pracuję w gastronomii, szefowa dzwoniła, że jestem potrzebna. Wracam, bo potem mogę pracy nie znaleźć" - mówi Ludmiła ze srebrnego opla. Jej mieszkanie w Żytomierzu jest całe, choć w dom obok trafił pocisk. W mieście, jak mówiła jej rodzina, wszystko po trochu zaczyna działać. Komunikacja jest, sklepy czynne.

Do statystyk wracających z Polski do Ukrainy - według Straży Granicznej od 24 lutego odprawiono w tym kierunku 900 tys. osób - liczą się także Wolodymir i Anton. Na wyjazd z kraju dostali specjalne pozwolenie, bo wiozą auto, które służyć ma w obronie cywilnej. Wiozą też dary.

"Nie każda wyjeżdżająca osoba jest uchodźcą wracającym do domu". Ale rzeczywiście, z dnia na dzień przybywa tych, którzy wracają mówiąc, że u nich jest spokojnie, a wojna się niebawem skończy" - potwierdza PAP jeden ze strażników granicznych.

Najbardziej dramatyczne powroty - zdaniem przemyskich wolontariuszy - to te wieczorne. Do odległych, zniszczonych rejonów kraju. Po 18 odjeżdża pociąg do Kijowa, a jeszcze później - po 23 - do Odessy położonej na przeciwnym niż Lwów krańcu Ukrainy.

"Rozmawiałam z ludźmi, którzy wracają do domów, choć tych domów fizycznie już nie ma. Zostały zbombardowane. Ale oni i tak chcą wracać" - opowiada Agnieszka, wolontariuszka "z wieczornej zmiany".

"Orki spały w moim domu" - mówi Tania spod Kijowa. "Sąsiadów zabili, przyjaciół, kolegów straciłam. Ale wracam, bo trzeba Ukrainę odbudować. Posprzątam mieszkanie, a jak trzeba będzie to i będę gruz nosić. My jesteśmy tam potrzebni, bo z nami Ukraina jest silna, nie bez nas".

Mimo to Tania trochę boi się, co zastanie. Wyjechała z normalnego miasta, wraca w gruzy.

Marta i Tomek przywieźli na dworzec Olę, która z dziećmi u nich mieszkała.

"Zniechęcaliśmy ich do powrotu. Tłumaczyliśmy, że mogą mieszkać dalej, ale Ola się uparła. Bo rodzice, bo mąż, bo domem zająć się trzeba" - mówi Marta. "Bardzo się martwię, oni są z Borodianki...".

Marta zaczyna płakać, Oli też lecą łzy. Tylko Tomek próbuje się jakoś trzymać. Powtarza Oli, że zawsze, ale to zawsze, w każdej chwili może wrócić.

Na końcu peronu, kilka metrów od innych, stoi nastoletnia z wyglądu dziewczyna - Natalia z Charkowa. Zapytana, dlaczego wraca, milczy chwilę.

"Ojca mi zabili, muszę go porządnie pochować" - mówi w końcu.