Czy wynajmiesz mieszkanie Rosjaninowi, którego syn bombarduje ukraińskie dzieci? Sprzedasz auto Saudyjczykowi, który oklaskiwał publiczne ścinanie głów na „placu siekania”? Ubijesz interes z budowlańcem z Kataru wierzącym, że prawa człowieka muszą się bezwzględnie podporządkować prawom szariatu? Jakie powinniśmy mieć relacje z ludźmi, którzy chcą swobodnie korzystać z owoców zachodniego dobrobytu, a nie podzielają wartości Zachodu, a nawet nimi gardzą?
Takie pytania zadawane są od bardzo dawna, ale Joe Biden swą wizytą w Kijowie i przemówieniem w Warszawie faktycznie, a nie tylko teoretycznie, postawił każdą z tych kwestii na ostrzu noża. W sensie geopolitycznym, czyli nowego światowego ładu, ale też ludzkim, humanistycznym i mikroekonomicznym. Każdy z nas musi się zastanowić, co to znaczy, że stawką morderczej wojny w Ukrainie są: wolność, demokracja i fundamentalne prawa człowieka.
Dawno nic tak nie obnażyło totalnej hipokryzji politycznych i gospodarczych elit Zachodu, jak ta wojna. Nie chodzi nawet o setki byłych ministrów, a nawet przywódców państw, w zarządach i radach nadzorczych rosyjskich firm, które dzisiaj uznajemy dość zgodnie za organizacje finansujące zbrodnie putinowskiego reżimu. Chodzi bardziej o gigantyczny rozdźwięk między oficjalnie głoszonymi wartościami Zachodu a powszechną praktyką – zarówno topowych polityków i wielkiego biznesu, jak i milionów zwykłych ludzi. Ów rozdźwięk wynika(ł) z porażająco banalnego pecunia non olet oraz kapitulancko-cynicznego założenia, że świat jest, jaki jest i trzeba z nim jakoś żyć, bo i tak nic nie da się zmienić. Jeśli po tej wojnie, albo jeszcze w jej trakcie, wrócimy do takiego myślenia, to faktycznie nie zmieni się nic.
Imigranci, apb Jędraszewski i wartości Zachodu
Na razie słyszymy (i wygłaszamy) solenne zapewnienia, że powrót do business as usual z satrapą Putinem jest niemożliwy. Ale czy na pewno? I co z innymi autorytarnymi reżimami? Czy zasada „chcesz korzystać z zachodniego dobrobytu, szanuj fundamentalne zachodnie wartości” powinna obowiązywać tylko w relacjach z Rosją, Iranem i Koreą Północną? No i co z ludźmi migrującymi z wszelkich zakątków świata na Zachód - za chlebem, ale niekoniecznie za wolnością i prawami człowieka?
Trzeba przyznać, że podstawowe założenia naszej (ordo)liberalnej demokracji nie ułatwiają odpowiedzi na to pytanie. W krajach tracących swe kolonie w drugiej połowie XX wieku górę wzięła opinia, że osoby osiedlające się na Zachodzie mają oczywiste prawo pielęgnowania swej religii, kultury, tradycji, poglądów na świat – nawet jeśli cały ten bagaż bywa niezgodny lub sprzeczny z naszymi wartościami i nieakceptowany przez większość tubylczych społeczeństw. Przymykanie oczu na wiele kontrowersyjnych praktyk – w tym narracji nienawistnych wobec Zachodu – odbywało się w imię zachodniej tolerancji. Dziś wiemy, że skutki takiego podejścia bywają nieodwracalne – i tragiczne.
To dlatego lewicowy rząd słynącej z równości i dobrobytu Danii zaostrzył politykę migracyjną rozpoczętą przez prawicowych poprzedników: w praktyce ogranicza napływ nowych imigrantów, finansując obozy poza Europą, a jednocześnie wymusza dekoncentrację skupisk imigrantów „niezachodnich”, aby zapobiec tworzeniu się gett kontestujących podstawowe duńskie wartości. Kopenhaga była i jest ostro krytykowana przez część obrońców praw człowieka za „brak tolerancji dla inności”. Ale wielu komentatorów ocenia, że właśnie taka powinna być nowa europejska polityka: „zero tolerancji dla wrogów tolerancji i wolności”.
Badania prowadzone w ostatnich latach wśród Europejczyków pokazały, że powszechne w większości krajów (także w kolejnych pokoleniach migrantów) stało się oczekiwanie, aby ci, którzy szukają w Europie szansy na lepsze życie, podzielali nasze podstawowe wartości i przestrzegali obowiązujących reguł. Wzbudza to ogromne kontrowersje i opory w kręgach liberalnych oraz wśród obrońców praw człowieka. Główne pytanie brzmi: jakie główne wartości Zachodu miałby przyjąć przybysz?
Nawet jeśli przyjmiemy, że to powinny być wartości chrześcijańskie, na których zbudowano Unię Europejską, to innej odpowiedzi udzieli Tygodnik Powszechny, a innej arcybiskup Marek Jędraszewski; ba, istnieje duże prawdopodobieństwo, że metropolita krakowski w ogóle nie odwoła się do wartości (obecnego) Zachodu, które przecież notorycznie w swych wystąpieniach miażdży. Podobnie – inny katalog zasad stworzy europosłanka Sylwia Spurek, a inny ekipa obrońców Okopów Świętej Trójcy, tradycyjnej rodziny i kotletów. Jeden ankietowany w Biedronce Polak powie, że imigrant powinien szanować wolność i mieć w sobie odpowiednią dozę tolerancji, a inny każe się wszystkim uczyć Roty.
Kto jest przeciw wolności
Zerojedynkowość wojny w Ukrainie stworzyła Zachodowi unikatową okazję do powiązania wolnościowej narracji z realnymi działaniami. Ta wojna wymusza na każdym z nas odpowiedzi na pytania, które wydawały się dotąd zbyt skomplikowane. To z kolei pozwala nam tworzyć katalog wspólnych wartości łączących Europejczyków, albo nawet szerzej – cały Zachód. Joe Biden wymienił je w swoim przemówieniu. Teraz musimy ustalić, czy naprawdę w nie wierzymy. I kto jest z nami, a kto przeciw nam – i co powinno z tego wynikać. W praktyce, a nie tylko w szumnych deklaracjach.
Co myślimy, gdy Viktor Orbán, w orędziu o stanie państwa, obwinia o rozlew krwi w Ukrainie oraz kryzys gospodarczy w Europie - państwa Zachodu, które nie wiadomo po co wspierają Ukraińców dostarczając broń i pieniądze oraz mnożąc niezrozumiałe i szkodliwe sankcje na Rosję - broniącą przecież swych odwiecznych ziem? Co powinniśmy odpowiedzieć przywódcy Węgier, gdy twierdzi, że Rosja nie będzie realnym zagrożeniem dla NATO, o ile NATO nie będzie się mieszać w nie swoje sprawy i przekonuje, że warunkiem pokoju w Ukrainie jest oddanie Rosji tego, czego ta się słusznie domaga?
Jak nam się podoba Donald Trump – zapewniający, że jeśli odzyska fotel prezydenta USA, to tej samej nocy zadzwoni do prezydentów Ukrainy i Rosji, aby zorganizować spotkanie w celu rozwiązania konfliktu w Ukrainie – i zakończy wojnę w 24 godziny? Jak? Dokładnie tak, jak w Jałcie, Poczdamie, Teheranie. Dogadując się z satrapą ponad głowami ofiar, które de facto go nie obchodzą. Jak oceniamy tak rozumianą „wolność” (przy okazji dane, z których wynika, że Trump umiłował sobie wolność od niepłacenia podatków).
Co myślimy o sporcie, który ponoć nie ma nic wspólnego z polityką: „bo to tylko gra”? Czy mamy prawo zachwycać się „tylko grą”, gdy w finale turnieju - sponsorowanego przez zachodnich potentatów - Rosjanka, która „wyemigrowała” do Kazachstanu, spotyka się z Białorusinką, która 99 procent czasu spędza w luksusach na Zachodzie, ale rodziców ma w Mińsku i pozostaje pieszczoszką reżimu, bo w ogóle nie wie, co się dzieje w Ukrainie?
Czy chcemy grać w piłkę w Katarze? Czy mecz w siatkówkę z Irańczykami – w kontekście dramatu tamtejszych kobiet – można nazwać „czystą grą”?
Czy wydaje nam się normalne, że w przeddzień rocznicy wojny, gdy Biden jedzie pociągiem do Kijowa, by zadeklarować obronę wolności, WTA oferuje organizatorom Wimbledonu pół miliona dolarów za dopuszczenie rosyjskich i białoruskich tenisistek do tegorocznych rozgrywek? Czy chcemy takich menedżerów w zarządach naszych zrzeszeń, stowarzyszeń, organizacji?
Czy nie przeszkadza nam fakt, że niektóre zachodnioeuropejskie sieci handlowe zaopatrują nie tylko „zwykłych Rosjan”, ale i rosyjską armię? Czy smakuje nam piwo od globalnego potentata, który pozostał w Rosji i korzystając z bojkotu innych - zwiększa tam sprzedaż jak nigdy?
Jak czujemy się z tym, że najpopularniejszym serwisem dzieci i nastolatków na Zachodzie, także w Polsce – głównym miejscem ich zabawy i podstawowym źródłem wiedzy (?) o świecie - stał się TikTok? Serwis jak każdy inny? Z programowanym w Pekinie algorytmem profilującym odbiorcę lepiej niż YT i przez to zabójczo uzależniającym? Wyposażony w ssawę danych osobowych o niewyobrażalnej mocy i użyteczności, której możemy się tylko domyślać? I bezsprzecznie powiązany z Komunistyczną Partią Chin?
Jak nam się ogląda filmiki na telefonach made in China i korzysta z dziesiątków innych sprzętów wyprodukowanych w Chinach – w sytuacji, gdy te Chiny kupują od Putina rekordowe ilości ropy, którą my (ofiarnie) odrzuciliśmy, by zbrodniarz nie miał z czego finansować zbrodni?
Kiedy przestaniemy być hipokrytami?
Kiedy zaczniemy robić to, w co wierzymy? Albo to, co deklarujemy jako obiekt swej wiary? I czy to w ogóle możliwe w erze globalizacji?
Kiedy pod wpływem Bidena zadajemy sobie to pytanie, ogromna część świata niekoniecznie myśli o wojnie w Ukrainie to, co my. Badania opinii w różnych krajach dowodzą, że Rosja, którą dwie trzecie mieszkańców Unii i trzy czwarte Anglosasów uważa za wroga, jest w oczach około 80 procent Hindusów i Chińczyków (czyli 40 procent populacji globu) oraz blisko 70 procent Turków (!) - partnerem lub wręcz sojusznikiem. Nie tylko dwie trzecie Chińczyków, ale i gros Turków, formalnych aliantów Polski i Ameryki, sądzi, że Stany Zjednoczone nie wspierają Ukrainy w imię wolności, lecz w celu utrwalenia dominacji Zachodu. Która większości świata – z licznych, głównie historycznych i organoleptycznych powodów – mocno się nie podoba. Niezależnie od tego, że podoba się jej iPhone i mercedes.
To teraz wróćmy do pytań zadanych na samym początku. Co z nimi zrobimy? I czy naprawdę cokolwiek? W trakcie przemówienia Bidena zyskałem mnóstwo nadziei. Ale zaraz dopadły mnie wątpliwości - zwłaszcza po tym, jak tuż po wyjeździe prezydenta USA nasi politycy postanowili wciągnąć naród w kolejny swój spór w porażająco istotnej kwestii. A mianowicie: kto i jak długo ściskał dłoń przywódcy wolnego świata.