Mój znajomy z Krakowa, nieepatujący zamożnością członek klubu najbogatszych Polaków, podobnie jak większość z 2,6 mln czynnych przedsiębiorców, zastanawia się od dłuższego czasu, dlaczego przepisy w Polsce są tak słabej jakości. Przypuszczał dotąd, że to dlatego, iż w nawale kryzysów tworzy się je w pośpiechu. Oraz z tej przyczyny, że w partii rządzącej dominuje wiara w permanentną boską iluminację (czytaj: wszechwiedzę) naczelnika i jego ordynansów, więc wielu kluczowych projektów prawa z zasady nie konsultuje się z nikim.

Proceder trwa, choć codziennie przybywa dowodów na to, że dzięki solidnym konsultacjom karni posłowie PiS & co. nie musieliby wieczorem poprawiać czegoś, co uchwalili w południe. A to stało się w ostatnich latach normą. Co gorsza, dotyczy także kwestii tak śmiertelnie poważnych, jak podatki.

Rzeczony przedsiębiorca zadzwonił do mnie niedawno z wieścią, że przejrzał na oczy: fatalna jakość przepisów wynika nie tylko z pośpiechu i braku realnych konsultacji z tymi, których dane prawo dotyczy, ale też z porażająco niskiego poziomu osób tworzących i opracowujących poszczególne artykuły, punkty i podpunkty. Skąd to wie? Bo ich poznał!

Reklama

Jestem apolityczna

Dwa lata temu biznesmen zatrudnił – jak mówi – „z litości” syna swej dawnej dziewczyny z liceum. 23-latek zrobił licencjat z prawa, zarządzania i organizacji w jednej z prywatnych wyższych szkół, ale – mimo ledwie 2-procentowego bezrobocia pod Wawelem – nie mógł znaleźć satysfakcjonującej pracy. Przedsiębiorca postanowił go („przejściowo”) zatrudnić na stanowisku „konsultanta-doradcy”, czyli w praktyce – swojego kierowcy. Z elementami konwersacji na dłuższych dystansach – średnio dwa razy w tygodniu – w pakiecie.

- Już po pierwszej rozmowie nasunęło mi się pytanie: jak ten człek zdobył dyplom? Bo to nie jest ktoś, kto – wedle standardów, jakie obowiązywały jeszcze w latach 90., gdy kończyłem studia – nadawałby się do studiowania czegokolwiek. Zresztą tę moją obserwację potwierdziła znajoma profesorka. Kiedyś się przypadkowo zgadaliśmy i okazało się, że ona zasiadała w komisji egzaminacyjnej, która dała mu ten licencjat za drugim podejściem! – opowiada przedsiębiorca.

Młody człowiek utkwił w pamięci pani profesor, bo nie potrafił odpowiedzieć na skrajnie rozpaczliwe pytanie ratunkowe przewodniczącego komisji: Kto stoi na czele powiatu? Egzaminatorka zasugerowała bezradnie milczącemu egzaminowanemu, by „skojarzył tę postać z weselem”. Wtedy młody wykrzyknął: Wodzirej!

Mimo to zdał. Powód prozaiczny: egzaminatorzy byli zbyt przerażeni wizją jego trzeciego podejścia do egzaminu. Od kilku lat oblewają definitywnie w zasadzie tylko tych, którzy umrą lub na śmierć… zapomną, że studiują; reszta zdaje. Taki mamy klimat w epoce demograficznego niżu (czytaj: deficytu płatników czesnego).

Rok później na tej samej uczelni o licencjat zawalczyła (choć niezbyt zamaszyście) dziewczyna niedawno upieczonego prawnika-konsultanta-doradcy. Na kierunku – przypomnijmy, bo to ważne – prawo, zarządzanie i organizacja. W ostatniej, również desperackiej (ze strony komisji) rundzie pytań, została zagadnięta o to, kto jest wybierany do polskiego parlamentu. Widząc wielkie oczy studentki przewodnicząca doprecyzowała łaskawie, że chodzi o Sejm i Senat. Dziewczyna z hardą miną odparła: „Nie wiem. Jestem apolityczna”. Nie zdała. Wtedy. Bo już jesienią dostała wymarzoną tróję. Z tego samego prozaicznego powodu, jak wyżej.

- Chłopak tak mnie prosił o znalezienie jej jakiejś pracy, że machnąłem ręką i dałem jest stanowisko asystentki asystenta mojej asystentki – uśmiecha się kwaśno przedsiębiorca. Jej robota sprowadzała się do uzupełniania i aktualizowania kalendarza spotkań zarządu. Generalnie nie miała wielkich wpadek.

Generalnie…

Humor egzaminów

Pani profesor wspomina, że w czasach PRL-u cała inteligencja zaczytywała się w krakowskim „Przekroju”.W połowie lat 1970. ów kulturotwórczy tygodnik osiągał nakład powyżej… 700 tys. egzemplarzy. To dwa razy więcej, niż mają dziś wszystkie ukazujące się w Polsce tygodniki razem wzięte – w wersji papierowej i cyfrowej. A warto pamiętać, że wtedy studiowało kilka procent młodych Polek i Polaków, a dziś licencjaty robi ponad połowa.

Do najpoczytniejszych stałych pozycji „Przekroju” (który dziś ukazuje się jako kwartalnik bazujący na zawartości wydań archiwalnych) należała rubryka „Humor zeszytów szkolnych”. Publikowano tam - nadesłane głównie przez nauczycieli – owoce przemyśleń uczniów podstawówek i szkół średnich. Niektóre – jak się wydaje – przetrwały próbę czasu, a nawet nabrały ciekawych znaczeń (cytuję za Culture.pl):

  • Staś był zdolny do wszystkiego, nawet do nauki;
  • Samouk – to taki, za którego lekcji nie odrabiają rodzice;
  • Wychodząc za mąż była kobietą;
  • Praca lekarza jest trudna i niebezpieczna dla pacjenta;
  • Nowoczesne sposoby gospodarowania to robić jak najmniej;
  • Najważniejszą osobą na wsi jest ksiądz, który ukrywa pod sutanną złe cechy charakteru;
  • Młodzi rolnicy dostarczaliby więcej płodów, ale brakuje im żon;
  • Na ten temat mówiło i pisało wielu mądrych ludzi, więc i ja chciałbym zabrać głos;
  • Papieże mieszkali w Rzymie. Z ojca na syna żyli w celibacie;
  • Ludzie pierwotni mieli narządy z kamienia;
  • Straszne były te krzyżackie mordy;
  • Drzymała woził się wozem naokoło a Niemcy mogli mu naskoczyć;
  • Pod habitem Soplica prowadził tajną działalność;
  • W "Weselu" inteligencja drzemała na czole ludu;
  • Utwór ten pisany jest wzorową polszczyzną, dlatego ta książka jak żadna inna sprawiła mi kłopoty z czytaniem;
  • Małpa to człowiek, któremu się nie powiodło.

Pani profesor wspomina „Humor zeszytów” z rozrzewnieniem, bo to były niegroźne lapsusy dzieciaków mających przed sobą jeszcze długie lata nauki. Albo i nie: jeśli „wzorowa polszczyzna” sprawiała komuś kłopot, albo nie umiał „samoucko” odrobić lekcji, a rodzice też się do tego nie palili, to szedł do zawodówki, by zdobyć dobry fach i wykonywać w bliskiej dorosłości pożyteczne prace. Niekoniecznie intelektualne. A dziś?

Coraz więcej pożytecznych prac wykonują imigranci - 1,1 mln legalnie i przynajmniej drugie tyle na czarno. Natomiast właścicielom prywatnych uczelni – mniej lub bardziej oficjalnie – zależy na tym, by wmówić możliwie dużej części populacji, że dyplom należy się każdemu. A potem przepychać tych, którzy w to masowo uwierzyli, przez kolejne egzaminy. Za wszelką cenę, bo a nuż po licencjacie zaszaleją i zrobią magisterkę –co oznacza dla uczelni (choć niekoniecznie dla wykładowców!) kolejny ożywczy strumień gotówki.

Kto jest inteligentem

Znajomi wykładowcy z prywatnych uczelni szacują ostrożnie, że już jedną trzecią dyplomów w Polsce zwyczajnie się kupuje, niczym lody włoskie (skojarzenia z kręceniem nieprzypadkowe). Wspominają, że podczas prac nad reformą Gowina mordercze boje toczono nie o poziom badań naukowych czy światową pozycję polskich uczelni, lecz o to, by w kształceniu (nominalnie) wyższym wszystko zostało po staremu. Albo nawet „lepiej”. Z prozaicznego rachunku prawdopodobieństwa jasno wynika, że przy znacząco mniej ludnych kolejnych generacjach (demograficzny dołek czeka nas w 2027) utrzymanie zbliżonej liczby studentów (czytaj: przychodów uczelni) wymaga radykalnego obniżenia poziomu nauki, a ściślej – egzaminów (bo idealiści wciąż jeszcze wykorzystują stare skrypty i prezentacje z nadzieją, że ktoś pojmuje „wzorcową polszczyznę”; tymczasem gros studentów ma problem ze zrozumieniem instrukcji młotka).

Ma to określone konsekwencje społeczno-kulturowe: o ile jeszcze na przełomie wieków dyplom ukończenia studiów – i humanistycznych, i technicznych – zobowiązywał do pewnych aktywności (czytanie czasopism i książek, chodzenie do kina, teatru…), bo bez nich nie dało się uczestniczyć w życiu i dyskusjach szeroko pojętej inteligencji, o tyle dziś nie wiąże się on w zasadzie z niczym. A już na pewno nie z kulturą wypowiedzi i umiejętnością formułowania myśli przy użyciu „wzorcowej polszczyzny”. Ta raczej tumani i przestrasza lwią część studenckiej masy.

Inteligencja, owszem, jest i ma się nawet dobrze – z tym niespotykanym w dziejach dostępem do dóbr kultury – ale przynależność do tej szczególnej grupy jest z każdym dniem coraz mniej kompatybilna z dyplomem wyższej uczelni. Wedle kolegów pani profesor, korelacja sięga dziś jakieś 10 procent…

- Jakiś czas temu założyłam „Humor egzaminów”. Choć właściwie to powinien być „Chumor ekzaminuf”… - wzdycha pani profesor. Zdecydowała się na ten krok tuż po tym, jak – mniej więcej 15 lat temu - zaczęła seriami dostawać prace zaliczeniowe przypominające posklejane randomowo esemesy. Oraz rozdziały będące w całości przeklejkami jakichś przypadkowych i niekoniecznie sensownych tekstów znalezionych w internecie. Pytani o to autorzy (?) odpowiadali, że „Google tylko tyle znalazł”. Po ponad dwóch dekadach życia i kilkunastu latach korzystania z najpopularniejszej wyszukiwarki globu - dziwili się na wieść, że pierwsza strona wyszukiwań wcale nie zawiera wszystkich odpowiedzi, bo są jeszcze kolejne strony…

Serce pani profesor krwawi, bo jej uczelnia wypuściła na rynek z dyplomem takich mimowolnie wybitnych współautorów „Humoru egzaminów”, jak ci:

[Bezpieczeństwo narodowe]Z jakimi krajami graniczy Polska? Z Niemcami, Rosją, Austrią i Szwajcarią.

[Ekonomia]Czym różni się podaż od popytu? To zależy...

[Zarządzanie] Czym różni się gospodarka centralnie sterowana od wolnorynkowej? Ja tam nie widzę różnicy, oni wszyscy kłamią i kradną.

[Administracja]Gdybym był wojewodą, to bym kazał staroście wyrzucić z roboty mojego wójta.

[Prawo, zarządzanie i organizacja]Czy spadek inflacji z 18 do 12 procent oznacza spadek cen? Oczywiście, że tak! O 6 procent.

Wszystko to mogłoby być równie humorystyczne i niegroźne, jak dawna rubryka w „Przekroju”, gdyby nie fakt, że wymienione wyżej osoby znalazły pracę w instytucjach publicznych – zaraz po uzyskaniu licencjatu (albo magisterki), a przeważnie nawet sporo wcześniej.

  • Człowiek twierdzący, że Polska graniczy ze Szwajcarią („Szwecja – Szwajcaria, Austria – Australia, jeden pies”), już w trakcie zdawania egzaminu pracował w służbach (sic!).
  • Ekonomistka nie rozróżniająca popytu od podaży kierowała (!) działem marketingu w dużej spółce skarbu państwa.
  • Specjalista od zarządzania stawiający na równi system gospodarczy putinowskiej Rosji i krajów unijnych, został po licencjacie doradcą ds. pozyskiwania środków zewnętrznych w urzędzie dużej gminy, a teraz pozyskuje środki unijne jako wicedyrektor biblioteki.
  • Człowiek przekonany, że w samorządnej Polsce wojewoda może wydawać rozkazy staroście, a starosta ma moc zwalniania wójtów, jest od kilku lat starszym referentem w miejskim dziale obsługi inwestorów.
  • Kobieta kojarząca spadek inflacji ze spadkiem cen to kadrowa wodociągów w średniej wielkości mieście.

Jak zostać legislatorem

Pani profesor komentuje, że prywatny biznes bardzo szybko weryfikuje i wycenia kompetencje. Owszem, część przedsiębiorców przyjmuje ludzi z polecenia lub pod wpływem próśb krewnych czy przyjaciół (jak cytowany w tym tekście milioner), ale w żadnym razie nie może się na tym opierać cały biznes, a już zwłaszcza core-business. Mówiąc brutalnie: przedsiębiorca zbyt dobrze wie, że ignoranci i głupcy momentalnie puszczą firmę z torbami i dlatego tak wnikliwie sprawdza, co kto umie i czy chce dobrze pracować – a nie jaki kto ma tytuł, czy dyplom.

W sferze publicznej (również we wszelkich służbach) działa to inaczej. Owszem, trzon kadr wciąż stanowią ludzie raczej kompetentni, doświadczeni i – w starym tego słowa znaczeniu – inteligentni, ale powiększające się w szybkim tempie luki kadrowe trzeba zastraszająco często łatać tym, co jest. Dzieje się to bez konkursów, a w gminach pisowskich i peeselowskich – właściwie po uważaniu; coraz większą rolę odgrywają koligacje rodzinne, bliskie znajomości, a w ostatnich latach – w atmosferze pogardy dla dorobku, pozycji zawodowej, doświadczenia i kompetencji – kluczowe stały się rekomendacje partyjne. Wpływ na państwo i samorządy zdobywa się nie za to, co się wie i umie, tylko za to, że się jest w pełni lojalnym. Wiedza obywatelska? Szkodzi. Podobnie jak ekonomiczna. Zastąpiła je ślepa WIARA w słuszność wszystkiego, co czyni partia. Nawet jeśli tego samego dnia zmienia zdanie o 180 stopni. Albo uchwala coś, co się na pierwszy rzut oka kupy nie trzyma. Lub trzyma tylko kupy.

Profesorka zwraca uwagę, że osoby wymienione wyżej są i tak relatywnie niegroźne, bo „tylko” stosują prawo. Co innego para zatrudniona przez mojego znajomego przedsiębiorcę: gość przekonany, że na czele powiatu stoi wodzirej i jego dziewczyna dumna z tego, że nie wie, kogo wybieramy do Sejmu i Senatu, bo jest „apolityczna”. Ta dwójka awansowała niedawno do grona najciekawszych absolwentów uczelni pani profesor. Zdecydowała o tym dynamika karier.

– Proszę sobie wyobrazić, że ten mój kierowca, pardon – konsultant-doradca, dzwoni do mnie i mówi, że razem z dziewczyną, a właściwie już narzeczoną, muszą się zwolnić! Z dnia na dzień! Powód? Znaleźli robotę w swoim fachu! Dosłownie mówi mi tak: „Będziemy legislatorami, będziemy pracować w ministerstwie przy tworzeniu ustaw i rozporządzeń”. Nie ukrywam, że sobie siadłem i tak siedziałem bez ruchu ładny kwadrans – opowiada biznesmen.

Kilka dni później spotkał przed popularną pączkarnią w Krakowie młodszą koleżankę pary legislatorów; rozpoznał ją, bo – zatrudniona nieopodal w obuwniczym – kilka razy przychodziła do jego biura i umawiała się na popołudnie z rzeczoną dwójką. Też go zauważyła. Zaczęli rozmawiać przy lukrowanych z różą. Wyznała, że bardzo się zastanawia, „czy pójść na szybkie studia magisterskie, czy zaangażować się w działalność partii”. Przecież po licencjacie z administracji i zarządzania nie będzie dalej tyrać przy butach.

Partia zjednała ją tym, że regularnie podnosi płacę minimalną. Dopiero co było to niecałe 2 tysiące na rękę, teraz jest 2,8 tys. zł i niedługo będzie ponad 3 tysiące, czyli „w krótkim czasie zarobki wzrosły o połowę”. To oczywista zasługa PiS - fakt, że formalnie płaci za to szef, to drobny szczegół. Dlatego poszła do znajomego działacza PiS na osiedlu zgłosić gotowość do pracy przy lepieniu plakatów, ulotkach itp. Za jego sugestią, z wdzięczności za przychylność, zaczęła też pisać komentarze w necie – na stronach odwiedzanych przez taką, jak ona. Czyli „zorientowanych w tym, co się naprawdę dzieje w kraju”.

Pisze, gdzie się da, w zasadzie na okrągło, także nocą. No, chyba że pomaga legislatorom przy ustawach. Tak zdobywa praktykę.

Szczerze mówiąc, nie wyważa tu żadnych drzwi. Ot, biegnie ścieżką wydeptaną dopiero co przez koleżankę - legislatorkę. Nawet ta magisterka nie musi być potrzebna. A jakby nawet była, to kto by nie zdał!