Ósmy rok próbujemy naśladować koreański model rozwojowy - budując czebole w realiach disco-polo, pociotka K-popu, i Unii Europejskiej, w której gospodarczo dominują Niemcy. W ostatnich dwóch dekadach, także za rządów PiS, w nadganianiu cywilizacyjnych zapóźnień wobec czołówki krajów rozwiniętych najbardziej pomagała Polsce właśnie współpraca z Niemcami (pisałem o tym tu).

Nie jest jednak tajemnicą, że w przekonaniu wielu kluczowych postaci PiS (w tym tej najkluczowszej) Niemcy nadają się co najwyżej do płacenia nam po wsze czasy krokodylionowych reparacji, a nie czerpania korzyści ze współpracy. W Konfederacji podejście do Niemców jest takie, jak czerwonoarmistów w „Czterech pancernych”. Dlatego obie szykujące się do aliansu partie już dziś szukają nowego mechanizmu win-win, czyli… alternatywy dla Niemiec. Z wielu powodów padło na Koreę Południową.

Alternatywa dla Niemiec (ale nie ta)

Reklama

Tak się składa, że najszybciej rosnące ugrupowanie w Niemczech nazywa się – jak powszechnie wiadomo - Alternatywa dla Niemiec (AfD). Oczywiście, zwolennikom „wyzwolenia Europy od niemieckiej dominacji” nie chodzi o TĘ alternatywę. AfD zachowuje dziś pozory zdrowego rozsądku i - niczym włoscy czy francuscy nacjonaliści - zahacza coraz zamaszyściej o mainstream, ale to skrajna prawica o jawnie nazistowskich korzeniach i konotacjach. Dążąca do umocnienia niemieckiej dominacji. Z Konfederacją łączy ją ksenofobia, chęć rozwalenia Unii oraz mrowie spiskowych teorii i wyrastających z nich pomysłów na urządzenie kraju i społeczeństwa.

Fundamentalna niekompatybilność tych ideowo siostrzanych organizacji polega na tym, że AfD jest (m.in.) antypolska, a Konfederacja (m.in.) antyniemiecka. Trwały sojusz między nimi jest możliwy tak samo, jak między sharksami Wisły Kraków i żyletą Legii. Jestem w stanie sobie wyobrazić zawarcie takiego aliansu z powodów taktycznych. Nie stawiałbym jednak więcej niż dwóch fenigów (do których AfD chce wrócić), że potrwa dłużej niż do pierwszej, a chronologicznie trzeciej wojny. Aktywiści obu stron posługują się argumentami i hasłami doskonale znanymi historykom pierwszej połowy XX wieku. Młodzi dają się nabrać na ofertę „normalnego życia bez podatków”. Ale to ściema. W pakiecie z nią dostajemy bowiem mentalny powrót do lat 30. XX wieku.

Tu ważna uwaga: anyniemieckość nie była w Polsce ostatnimi czasy szczególnie nośna. Owszem, 102 procent Polaków wie, że Niemcy w przeszłości wielokrotnie nas niszczyli, mordowali i okradali; wciąż żyją Polacy pamiętający ostatnie niemieckie ludobójstwo na polskiej ziemi i przerażającą gospodarczą pustynię, jaką zostawiła po sobie „rasa panów”. Zarazem jednak większość z nas docenia korzyści z unijnego win-win, a zwłaszcza fakt, że polska gospodarka rośnie szybciej od gospodarek zachodnich, w tym Niemiec. Ten nasz wspólny, pokojowy złoty wiek może się jednak wkrótce skończyć. Scenariusz, zgodnie z którym w Polsce władzę obejmie PiS z Konfederacją, a w Niemczech nie będzie można sformować rządu bez udziału AfD, stał się realny bardziej niż kiedykolwiek (wybory parlamentarne w Polsce za kilka tygodni, w RFN już w 2025 r.).

A tymczasem… Gospodarczo jesteśmy wciąż dużo słabsi od 83-milionowych Niemiec. W 2022 r. niemieckie PKB wyniosło 3,86 bln euro,polskie - 0,68 bln euro, a więc nominalnie 5,7 razy mniej. Ale już w przeliczeniu na głowę (z uwzględnieniem PPP) nasz dochód stanowi dwie trzecie niemieckiego. Jeszcze nigdy w dającej się statystycznie ogarnąć historii nie byliśmy tak blisko dobrobytu zachodnich sąsiadów. Większość z nas rozumie i stara się pamiętać, że nie wywalczyliśmy tego dobywając szabli, tylko za pomocą własnej przedsiębiorczości i niemieckiej (oraz amerykańskiej, francuskiej, holenderskiej…) fabryki. Ale młodzi niekoniecznie.

Mamy ambicję wznieść się na wyższy poziom, dorównać gospodarczym gigantom. Wymaga to skokowego zwiększenia wydajności gospodarki przy pomocy innowacyjności, sztucznej inteligencji, automatyzacji, robotyzacji oraz radykalnie odmiennego miksu energetycznego. Politycy PiS mówią mi, że potrzebujemy do tego sojusznika – wystarczająco silnego, by pomóc nam rozwiązać nasze technologiczne i strukturalne problemy, a zarazem na tyle odległego od europejskiego układu sił politycznych i gospodarczych, że nie będzie mógł nas zdominować. Dlatego sposobu na przyspieszenie (zlewarowanie) i utrwalenie polskiego wzrostu nasi rządowi eksperci szukają nie w Europie i nie w Ameryce, lecz w Azji, a dokładnie – w Japonii i Korei Południowej.

Korea Południowa, z różnych przyczyn, wysunęła się na czoło stawki.

Alternatywa dla Niemiec (ta)

W Korei Płd. mieszka całkiem sporo ludzi pamiętających czasy, gdy był to jeden z najbiedniejszych krajów świata. Ich wnukowie z południa półwyspu zaczęli ostatnio masowo latać do Polski i na dzień dobry dowiedzieli się, że mniej więcej połowa Polaków pamięta czas, gdy średnia pensja nad Wisłą stanowiła równowartość 30 dolarów. Od słowa do słowa przeszliśmy do etapu: „Dokonaliście cudu. My też. Co wzajemnie możemy dla siebie zrobić?”

Koreańczycy wygrzebali się z nędzy przy wsparciu Zachodu, głównie Amerykanów. Polsce pomogło przyjęcie amerykańskiego modelu kapitalizmu (w którym kombinatorzy przeistoczyli się w przedsiębiorców), a potem - wejście do Unii (okazaliśmy się największymi prymusami wspólnego rynku).

Emerson Chapin, zmarły 20 lat temu wieloletni korespondent „New York Timesa” w Azji, a potem publicysta, w eseju „Success Story” wspominał pod koniec lat 60., że na początku dekady nikt nie dawał Korei najmniejszych szans na wyjście z katastrofalnego zacofania. W latach 1905-45 Korea była okupowana przez Japończyków, którzy stworzyli brutalny system opresji – oraz zalążki przemysłu. Kiedy przegrali wojnę i musieli sobie pójść, gospodarka Korei padła. Kraj został podzielony na dwie strefy okupacyjne – rosyjską (w której tępiono kapitalistów) i amerykańską (tu tępiono komunistów), w 1948 roku powstały dwa wrogie sobie kraje – Republika Korei i Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, a dwa lata później wybuchła między nimi trzyletnia wojna, która pochłonęła ok. półtora miliona zabitych i drugie tyle rannych. Oba państwa popadły w totalną ruinę i nawet późniejsza, potężna, pomoc ze strony „wielkich braci” zdawała się na nic. W 1950 r. PKB Korei było mniejsze niż w czasach I wojny światowej. Po wojnie domowej zmniejszyło się jeszcze o połowę.

Chapin wspominał, że przyczyn totalnego niedorozwoju we wszelkich dziedzinach upatrywano w koreańskiej mentalności będącej rzekomo „odbierającym wszelką nadzieję skrzyżowaniem bierności z bezradnością”. Koreańczycy uchodzili za stroniących od wykształcenia ciemniaków o niskiej kulturze pracy i techniki – jak, nie przymierzając, Polacy w oczach Niemców w XIX i niemal całym XX wieku. Nakładała się na to wszechobecna korupcja. Południowa część półwyspu była przy tym w dużo gorszej sytuacji niż uprzemysłowiona i zurbanizowana przez Japończyków północ. Zamieszkana przez przymierających głodem słabo piśmiennych chłopów, jawiła się przybyszom z Zachodu, jak Chapin, „studnią bez dna”. Amerykańscy eksperci obawiali się, że Zachód będzie tam latami wrzucać wielomiliardową pomoc - bez nadziei na efekt.

W maju 1961 roku wojskowi z generałem Park Chung-hee wprowadzili morderczą dyktaturę. PKB na głowę wynosiło wtedy 80 dolarów (rocznie). Armia miała jednak pomysł na gospodarczy i cywilizacyjny skok. Jaki? Leszek Balcerowicz popukałby się czoło, reżim postawił bowiem na gospodarkę planową i centralnie sterowaną, regulował kurs waluty, wprowadził zaporowe cła i nie wpuścił do kraju zagranicznych koncernów - zwłaszcza banków. Na absurdalnie wręcz masową skalę wykorzystywał natomiast zachodnie technologie, nie zawracając sobie głowy takimi drobiazgami, jak patenty czy prawa autorskie. Koreańczycy, jak wcześniej Japończycy, uczyli się techniki i jakości, wytwarzając coraz bardziej udane podróbki.

Kluczowym inwestorem zostało państwo (inwestycje publiczne sięgały jednej trzeciej PKB!). To ono wybierało strategiczne dziedziny: transport, przemysł stoczniowy, elektronikę… Wspierało w ten sposób działające w nich czebole, żądając od nich - pod karą śmierci (tak!) - wzrostu eksportu. Żeby go rozwijać, czebole, którym rząd zapewnił w kraju monopol i cieplarniane warunki, musiały konkurować na światowych rynkach z potentatami. Zrazu niską ceną, ale z czasem… Pojawiła się jakość, a za nią – innowacyjna technologia.

Jeszcze dwadzieścia lat temu produkty koreańskie były postrzegane były jako tanie i tandetne. Widzieliśmy w nich podróbki towarów japońskich, amerykańskich i europejskich. Nawet w latach 90., jako ubodzy Europejczycy na dorobku, natrząsaliśmy się z topornych koreańskich aut. A przecież ledwie trzy dekady wcześniej Amerykanie i Europejczycy śmiali się tak samo z samochodów i telewizorów z Japonii. Niedługo potem Toyota i Sony stały się synonimem najwyższej klasy i jakości. Tą samą ścieżką podążyły czebole, odpowiedniki japoński keiretsu.

Nawet kiedy po strajkach i protestach 1987 roku doszło do demokratyzacji systemu i wolnych wyborów – sposób funkcjonowania gospodarki istotnie się nie zmienił. To rząd tworzy plany rozwoju, a biznes je realizuje. Samsung parę dekad temu handlował cukrem, ale z nakazu władzy zajął się rozwojem elektroniki, budową dróg, plat­for­m wiert­ni­czych i statków, pro­wa­dzeniem ho­te­li i parków roz­ryw­ki, sprze­da­żą ubez­pie­czeń. Prof. Jaeyong Song z Seoul National University tłumaczył mi kiedyś, że praktyki biznesowe Zachodu zostały w Korei zaszczepione do de facto japońskiego, autorytarno-korporacyjnego systemu, w którym umiejętność wielkoskalowej i efektywnej produkcji powiązana jest ze zdolnością szybkiego wprowadzania na rynek markowych wyrobów wysokiej jakości.

Po wybuchu gigantycznego azjatyckiego kryzysu w 1997 r. 14 z 30 naj­więk­szych czeboli (na czele ze znanym w Polsce Daewoo) upa­dło. To w dużej mierze krajowi… pomogło. Zbankrutowała Korea oparta na rozwoju przemysłu nastawionego na eksport tanich towarów wytwarzanych przy pomocy taniej siły roboczej, a po dwóch latach narodziła się całkiem nowa – oparta na wiedzy i innowacyjności. Dr Mikołaj Oettingen, wykładowca koreańskiej KEPCO International Nuclear Graduate School i zarazem adiunkt na Wydziale Energetyki i Paliw Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, zwraca uwagę, że tworzone przez Koreańczyków obszary przemysłowe miały odtąd nie tylko produkować na eksport, ale i wynajdywać własne rozwiązania techniczne, które dałyby czebolom konkurencyjną przewagę.

Po kryzysie lat 90. rząd Korei przeznaczył olbrzymie środki na edukację i badania naukowe. Centra badawczo-rozwojowe korzystają z gigantycznego wsparcia państwa. Efekt okazał się piorunujący. Koreańczycy nie tylko brylują w testach PISA (sprawdzających wiedzę i umiejętności nastolatków), ale i w globalnych rankingach innowacyjności, zgłaszają co roku kilkadziesiąt razy więcej patentów niż Polacy.

Korea Południowa ma najbardziej zrobotyzowany przemysł świata. W rankingu państw z największą liczbą robotów w przeliczeniu na 10 tys. pracowników wyprzedza Singapur, Japonię, Niemcy i Chiny. W 2021 r. roku osiągnęła astronomiczny wskaźnik 1000 urządzeń na 10 tys. pracowników przemysłu, gdy średnia światowa wynosi 141, a europejska 129. W Chinach jest to 332, w Niemczech z 397, w Czechach - 168, na Słowacji - 143, na Węgrzech – 115, w Polsce 65 (pocieszające, że rośniemy w tempie ponad 50 proc. rocznie). Gdyby z dnia na dzień robotyzacja polskiej gospodarki osiągnęła poziom koreański, pracę straciłoby… ponad 90 procent ludzi.

Innowacje są źródłem globalnych koreańskich blitzkriegów gospodarczych. Kiedy w 2007 r. Steve Jobs pokazał światu pierwszego smartfona, liderem globalnej sprzedaży telefonów komórkowych była fińska Nokia – co drugi aparat na świecie nosił jej logo. Samsung dopiero się uczył: swój pierwszy smartfon z systemem Android od Google’a – i7500 – pokazał w połowie 2009 roku. Ale pasmo sukcesów rozpoczął niespełna rok później modelem Galaxy S. W zaledwie trzy lata opanował jedną trzecią światowego rynku smartfonów - sprzedając więcej urządzeń niż Nokia, Apple i LG razem wzięci. Dziś ma ok. jednej piątej globalnego rynku i pozostaje numerem jeden, przed Apple i chińskim Xiaomi (w trudnym 2022 r. zwiększył udziały do 22 proc.). Co istotne – potrafi wytworzyć wszystkie komponenty do swoich flagowców, z procesorami i wyświetlaczami na czele.

Przez długie lata tytuł Europejskiego Samochodu Roku zdobywały w Genewie auta europejskie. Wyłom w tradycji uczynili Japończycy: w 1993 r. wygrał Nissan Micra, w 2000 r. triumfowała Toyota Yaris, w 2005 – Toyota Prius, w 2011 – elektryczny Nissan Leaf, w 2021 r. znowu Yaris. Ale w 2022 r. tytuł zdobyła Kia EV6. Koreańczycy wygrywają też ostatnio w prestiżowym plebiscycie Światowy Samochód Roku: w 2020 r. eksperci z całego świata wskazali Kię Telluride, w 2022 Hyundaia Ioniq5, w 2023 Hyundaia Ioniq6 (wcześniej tylko VW triumfował rok po roku).

W ciągu półwieczagospodarka Korei Południowej zwiększyła się ponad 400 razy (PKB w 2022 r. przekroczyło 1,65 mld dol.), wyprzedzając kolejne rozwinięte państwa Zachodu. W tej chwili w Europie mocniejsi są już tylko Włosi, Francuzi, Brytyjczycy i Niemcy. W Azji większe PKB mają Chiny i Indie oraz Japonia. Ale dwa pierwsze państwa mają po 1,4 mld mieszkańców, a Japonia (były krwawy okupant Korei) – 125 mln, zaś Republika Korei – niecałe 52 mln.

Dochód na mieszkańca skoczył w Korei w pół wieku z 80 dol. do 33 tysięcy dol.; po uwzględnieniu siły nabywczej jest to 45,5 tys. dol., czyli więcej niż we wszystkich krajach Europy Środkowo-Wschodniej (w Polsce osiągnęliśmy 38 tys. dol.) oraz w Portugalii, Hiszpanii i Grecji.

Łatwo przy tym udowodnić, że to wszystko nie wynika z „cech narodowych”, o których pisał reporter „NYT”. Ten sam naród, który stworzył Samsunga, LG i Hyundaia oraz podbijające świat K-pop i K-food, zbudował po sąsiedzku państwo obozów koncentracyjnych i powszechnego głodu.

Alternatywa dla Niemiec (czy na pewno?)

극과 한국어. Jeśli wierzyć Bingowi (tym razem zatrudniłem go w roli tłumacza) to te „szlaczki” należy odczytać po koreańsku jako „geuggwa hangug-eo”. A znaczą: Polak i Koreańczyk. Czy to nowe dwa bratanki?

Jak pisałem niedawno, Koreańczycy tworzą na Dolnym Śląsku swe największe centrum rozwojowe poza własnym krajem. Stajemy się ich bramą do Europy, a jednocześnie partnerem w rozwoju przełomowych technologii – od superwydajnych baterii przez małe elektrownie jądrowe po sprzęt wojskowy.

Mamy już w Polsce 600 przedsiębiorstw z kapitałem koreańskim. Połowa działa w aglomeracji wrocławskiej i okolicach. Kluczową rolę odgrywa tu LG. Dzięki jego inwestycjom Polska zajęła wiosną drugie miejsce (po Chinach) w globalnym rankingu największych producentów baterii do samochodów elektrycznych. Przychody sektora urosły w sześć lat z 1 mld do 38 mld zł. To 2,5 proc. wartości polskiego eksportu – z perspektywą dynamicznego wzrostu. A chodzi przecież o produkty strategiczne.

W wielkopolskich Wronkach Samsung rozbudowuje moce produkcyjne z 4 do 5,2 mln pralek i lodówek rocznie. Równolegle rozwija się współpraca w sektorze automotive. Przełomem okazały się jednak kontrakty wojskowe: Polska kupi od Koreańczyków uzbrojenie warte 65 mld zł, za trzy lata mamy ruszyć z produkcją koreańskich czołgów. To są również niezwykle zaawansowane technologie.

Podobnie jak – atom. W świecie tylko pięć krajów aktywnie dostarcza technologie budowy elektrowni jądrowych. Z Rosji i Chin z góry zrezygnowaliśmy (choć Rosję wybrali bratankowie Węgrzy). Systemy dużych reaktorów oferują: amerykański Westinghouse, francuski EdF i południowokoreańskie KEPCO. Pierwszy został wskazany przez polski rząd jako dostawca technologii dla pierwszej polskiej elektrowni jądrowej - „Lubiatowo-Kopalino” nad Bałtykiem. Technologią koreańską interesuje się spółka PGE PAK.

Nieoficjalnie mówi się, że rząd wolał Koreańczyków, ale znalazł się pod niebywałą presją Amerykanów. Chodzi o niewiarygodnie wielkie pieniądze w absolutnie strategicznej branży – i to przez długie lata. Tymczasem Koreańczycy w wielu obszarach - od smartfonów przez samochody po broń, której są dziesiątym w świecie dostawcą, a po polskim kontrakcie mogą być czwartym – podbijają rynek opanowany dotąd przez swych dawnych karmicieli – Amerykanów i ich zachodnioeuropejskich sojuszników.

Dlatego w Kopalinie naszym atomowym partnerem będą Amerykanie. Jednakowoż Koreańczycy dostaną zapewne robotę pod Koninem - pośrednio również od państwa polskiego, bo wspólnikiem firmy Zygmunta Solorza jest tu kontrolowane przez rząd PGE.

Widać, że PiS ma niezłą zagwozdkę, bo z jednej strony chciałby zasadniczo zmienić układ sił w Europie osłabiając Niemców, a z drugiej - musi brać pod uwagę aktualne (i wciąż zwiększające się!) uzależnienie polskiej gospodarki od niemieckiej – zarówno w obszarze wymiany handlowej, jak i inwestycji, oraz politykę bezpieczeństwa Unii Europejskiej i NATO (od obu – w dosłownym tego znaczeniu - zależy nasz los). A tutaj kluczowa rola Ameryki to oczywista oczywistość. Zarazem Ameryka coraz skuteczniej zachęca Niemcy do zajęcia właściwego do siły gospodarki miejsca w europejskim (globalnym) systemie bezpieczeństwa - czyli ostatecznie żegnamy się z powojenną demilitaryzacją potężnych sąsiadów. Tylko czekać, aż AfD rzuci hasło potężnego dozbrojenia.

Mimo to od ważnych polityków PiS słyszę, że Koreańczycy mogliby być niezwykle przydatni w rozwiązywaniu tych wszystkich supełków. Wtedy nieśmiało zwracam uwagę, że Korea musiałaby się najpierw stać faktyczną gospodarczą alternatywą dla Niemiec. To zdecydowanie najsłabszy punkt całego „planu”: otóż rzekomo egoistyczni i nastawieni wyłącznie na wykorzystywanie słabszych Niemcy kupują rekordową w skali globu ilość wytworzonych w Polsce towarów i usług. Celowo nie piszę „polskich”, by mi ktoś nie zarzucił, że traktuję pralkę, lodówkę, dostawczaka i proszek do prania z niemieckiej fabryki nad Wisłą jako produkt polski.

Ale właściwie – dlaczego nie?! Przecież wytwarzają go polscy pracownicy, polscy menedżerowie. Zarabiają na tym ponadprzeciętnie. Tu płacone są podatki, czerpiemy z tego całą masę przeróżnych korzyści.

Eksport Polski do Niemiec wyniósł w 2022 roku 77,32 mld euro, a import z Niemiec do Polski przekroczył 90 mld euro (bo Polacy kochają niemieckie produkty). W przypadku Korei te obroty są wielokrotnie niższe – nasz eksport ledwie przekroczył 1,1 mld dol., a import zbliżył się do 9 mld dol. Sprzedajemy Koreańczykom odpady i złom metali szlachetnych lub metali platerowanych metalami szlachetnymi, a poza tym elektryczne golarki i maszynki do strzyżenia. I wydaje się mało prawdopodobne, byśmy kiedykolwiek zaczęli sprzedawać produkowane w fabrykach Samsunga we Wronkach pralki lub lodówki, bo Koreańczycy zwiększają u nas moce wytwórcze głównie z myślą o podboju… Niemiec. Czekam zatem na odpowiedź na pytanie: jakież to towary i usługi kupią w Polsce Koreańczycy za 77 mld euro rocznie? Wszakże ten eksport jest – obok bezpośrednich inwestycji zagranicznych - FUNDAMENTEM polskiego dobrobytu. Bez niego nie możemy myśleć o zwiększaniu dochodu rozporządzalnego polskich rodzin.

Od polityków Konfederacji słyszę z kolei o „podobieństwach mentalnych Polaków i Koreańczyków”. Mamy być, mianowicie, „z natury konserwatywni”. Konfederatom bardzo podobają się wyznawane przez południowych Koreańczyków tradycyjne wartości i wciąż powszechne zasady, zgodnie z którymi mężczyźni są żywicielami rodzin, kobiety zajmują się głównie domem i wychowaniem dzieci. Jako liberałowie konfederaci doceniają oszałamiający sukces gospodarczy oraz „totalny brak socjalu: w Korei nie ma 500 plus, a wydatki na politykę społeczną należą do najniższych w krajach rozwiniętych.

Jak opowiada dr Oettingen, który właśnie przyleciał do Krakowa z Seulu, przeciętny Koreańczyk pracuje od rana do ósmej wieczorem, a potem idzie na (raczej przymusową, choć teoretycznie dobrowolną) kolację z szefem i kolegami z firmy, aby przy piwie lub wódce… kontynuować pracę. Ojcowie w zasadzie nie widują dzieci. Tych ostatnich jest zresztą coraz mniej – w wiejskim społeczeństwie w połowie XX wieku dzietność kobiet przekraczała 3, a teraz spadła poniżej 1,2. Trochę tak, jak w Polsce. Która też się zaharowywała – ale w poprzednich pokoleniach.

Tkwiący przez większość doby w pracy Koreańczycy są śmiertelnie zmęczeni i coraz częściej zastanawiają się nad kosztami sukcesu i sensem kieratu, jakim stały się tamtejsze korporacje. Popełniają samobójstwa częściej niż Japończycy. Mimo to dzieci wychowują wciąż w kulcie pracy, wpajając im, że najważniejsze jest dobro firmy. Uczniowie siedzą w szkołach od ósmej rano do zmroku, a potem… idą na korepetycje, których rynek ma od dekady większą wartość niż cała oficjalna oświata. Edukacyjne ambicje rodziców doprowadziły do patologii, więc kilka lat temu rząd zakazał korepetycji po 22:00.

Tymczasem dla najmłodszego pokolenia Polaków kluczowymi pojęciami stały się w ostatnich latach wellness i wellbeing oraz work-life balance. Polak z pokoleń dwukrotnie mniej licznych niż baby boomers i iksy ma silną pozycję na rynku pracy i jeszcze zanim uzyska dyplom – stawia warunki. Chce mieć czas na pizzę, sushi lub kimchi (którego wielka fabryka powstaje w Polsce). W gronie bliskich i przyjaciół, a nie z szefem. Jest to jeszcze mniej kompatybilne z modelem koreańskim niż Krzysztof Bosak z Tino Chrupallą, szefem AfD.